[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 To nie tak, jesteśmy na słu\bie u seniora Korteja.
 On mi was odstąpił.
 To nie uchodzi. Mamy wspólną sprawę.
 On mi się z niej zwierzył. Mo\ecie mówić ze mną otwarcie.
 NaprawdÄ™, senior Kortejo?
 Tak.
 Tego nie potrafisz uczynić senior. Nas nie mo\na odstępować, jesteśmy ludzmi wolnymi.
Obiecałeś nam, \e zemścimy się za zabitych towarzyszy.
 Słowa dotrzymam. Nie mam czasu prowadzić was dalej, ale ten senior zastąpi mnie.
 Tak  rzekł Verdoja.  Pójdziecie ze mną do hacjendy del Erina, która otoczona jest
palisadą i murem. Dzisiaj o północy, jeden z was przyjdzie na południowy koniec tego
obwarowania. Tam znajdzie mnie, a ja udzielę dalszych wskazówek. Cena będzie ta sama co u
seniora Kortejo.
Odeszli, a tymczasem Verdoja i Kortejo udali się do Juareza, który przyjął ich z chmurnym
obliczem.
 Wiesz komu zawdzięczasz \ycie?  zapytał.
 Wiem  odparł Kortejo.
 Milcz! Senior Verdoja za ciebie poręczył. Podobno chcesz jechać do Meksyku?
 Tak.
 Tam nie mogą wiedzieć, i\ ja byłem w El Oro, a ty ich na pewno poinformujesz. Dlatego
nie mogę ciebie wypuścić stąd.
 Senior, będę milczeć.
Pózniejszy prezydent machnął pogardliwie ręką:
 Biały nie milczy nigdy. Tylko Indianin umie trzymać język za zębami. Biały dotrzyma
słowa tylko pod przysięgą.
 Dobrze, więc przysięgnę.
Kortejo musiał podnieść rękę i przysiąc, \e nic nie zdradzi. Dopiero teraz, zdawało się, \e
Juarez mu uwierzył.
 Mo\esz iść. Wez ze sobą swoich ludzi i pamiętaj. Parę minut pózniej wyruszył Kortejo z
El Oro. Włóczędzy jego towarzyszyli mu, gdy\ nikt nie śmiał wiedzieć, \e byli w związku z
kapitanem. Po jakimś czasie odłączyli się od Korteja i zawrócili w stronę hacjendy del Erina.
Dotychczas nie szczęściło im się w atakach na hacjendę, teraz jednak pałali się \ądzą
powetowania poniesionej hańby i szkody.
Wkrótce po odjezdzie Korteja trąby dały znak do wyruszenia. Lansjerzy wsiedli na konie.
Gnali przez równinę na wpół dzikich koniach jak wichura, której nic nie jest się w stanie
oprzeć.
Były to bardzo złe czasy dla Meksyku. Ju\ dawno kraj ten odłączył się od Hiszpanii i wybrał
własnego władcę. Nie był jednak na tyle silny, aby stać się państwem samodzielnym. Jeden
prezydent wypierał drugiego. Finanse były w fatalnym stanie. Urzędnicy przekupni, ani wiary,
ani posłuszeństwa ani wierności w kraju nie było. Wojsko nie słuchało nikogo, ka\dy oficer
chciał rządzić, a ka\dy generał pragnął prezydentury.
Kto dorwał się do steru, ten usiłował kraj wyssać jak najprędzej, wiedział bowiem, \e nie
du\o ma czasu. Następca czynił tak samo, tak samo te\ postępowali namiestnicy prowincji.
Poddani nie wiedzieli kogo mają słuchać, a najlepiej mieli ci, którzy mieszkali w
najodleglejszych stronach kraju.
Wśród tego zamętu wynurzył się Juarez i osiągnął niebawem taki wpływ, \e zawierał nawet
traktaty z rządem Stanów Zjednoczonych. Był i tu i tam. Miotał się po kraju lotem błyskawicy,
agitując za sobą, nagradzając zwolenników, przeciwników zaś karząc. I taki to cel prowadził go
teraz do hacjendy Vandaqua.
Skoro lansjerzy tam przybyli, wzbudzali ogólny strach. Juarez zsiadł z konia i wszedł z
orszakiem oficerów do domu, którego właściciel siedział ze swoją rodziną przy drugim
śniadaniu.
 Znasz mnie?  zapytał Indianin ostro.
 Nie  odparł hacjendero.
 Jestem Juarez.
Biedny właściciel hacjendy zbladł.
 O, święta Madonno!
 Nie wywołuj Madonny, to ci nie pomo\e! Jesteś stronnikiem prezydenta?
 Nie  odrzekł.
 Nie kłam!  zawołał groznie Indianin.  Korespondujesz z jego zwolennikami.
 Nie.
 Przekonam ciÄ™. Przeszukajcie dom!
Oficerowie dali znak \ołnierzom i rozpoczęło się przeszukiwanie domu. Po jakimś czasie
wrócił jeden z oficerów z pakietem listów, który oddał Juarezowi. Kiedy hacjendero zobaczył
listy, zbladł śmiertelnie. Oczy jego były zwrócone w stronę Juareza. Z bijącym sercem
oczekiwał na wyrok. Nareszcie Juarez skończył czytanie. Wstał z krzesła i zapytał hacjendera:
 Odebrałeś te listy?
 Tak.
 Czytałeś?
 Tak.
 I odpowiadałeś na nie?
 Tak jest.
 A więc przedtem skłamałeś. Jesteś zwolennikiem prezydenta. W takim razie członkiem
sprzysię\enia przeciw wolności ludu. Tu masz swoją nagrodę.
Wyciągnął pistolet, wycelował i wypalił& Hacjendero padł na ziemię. Głośny krzyk
przera\enie wydała rodzina. Juarez zwrócił się do nich z ogromnym spokojem i obojętnością:
 Milczcie! Wy tak\e jesteście winni, ale nie umrzecie. Opuścicie dom. Konfiskuję
hacjendę ze wszystkim co do niej nale\y, na własność państwa. Za godzinę macie stąd odejść.
Wezcie konie, które zabiorą wasz majątek, pieniądze te\ zabierzcie. A teraz, precz mi z oczu.
 Wolno nam zabrać zmarłego?  zapytała \ona łkając.
 Mo\na. Teraz zaÅ› precz!
Zabrali trupa i wynieśli z komnaty. Po upływie godziny wyruszyli z zapłakanymi oczami z
hacjendy. Teraz Juarez oddał ją swoim \ołnierzom. Plądrowano, dopóki było co plądrować.
Potem zabito parę wołów i rozpoczęła się uczta pod gołym niebem.
Juarez pozostał w komnacie. Verdoja miał nadzór nad plądrowaniem. Kiedy przystąpił do
Indianina ten rzekł:
 Tak muszą skończyć wszyscy, którzy grzeszą przeciwko ojczyznie. Verdoja, jesteście
wierni? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl