[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Cześć - odparł, nie podnosząc głowy. - Co tam z naszym kokluszem?
- Wkrótce przywiozą tego biedaka. Nazywa się William Townsend, syn
Johna i Tiffany.
- Rozmawiałem z dyżurnym z izby przyjęć. - Jack z ciepłym uśmiechem
oddał kartę oddziałowej recepcjonistce. - Powinniśmy jak najszybciej
wypełnić papierki i rozpocząć leczenie chłopca. - Spojrzał na Ginę
oszałamiająco błękitnymi oczami. - Zdążyłaś się zorientować, czy personel
jest szczepiony?
- Pierś się tym zajął. Nam nic nie grozi, ale poleciłam, żeby goście
Williama, którzy nie znają stanu swojej odporności, wkładali fartuchy i
maski.
- Derek mówił, że u nich w Mercy też mają pacjenta z kokluszem.
Należałoby ostro pogonić rodziców za zaniedbywanie podstawowych
obowiązków wobec dzieci - burknął Jack. - Jak można tak nie dbać o ich
zdrowie!
- Niektórzy rodzice sądzą, że podjęli właściwą decyzję - dyplomatycznie
stwierdziła Gina.
Jack prychnÄ…Å‚ kpiÄ…co.
- A ich biedne dzieci pózniej cierpią z powodu choroby, której dałoby się
uniknąć.
- Jack... - Gina dotknęła jego ramienia. - Chyba idą Townsendowie.
Od strony windy zbliżało się kilka osób. Salowy pchał wózek z dzieckiem,
a tuż za nim szli jego rodzice. Obok Giny natychmiast pojawił się Piers, a
Brenda wysunęła się do przodu, by zająć się chłopcem.
Jack popatrzył na twarze jego rodziców i trochę się zasępił. Ich miny nie
wróżyły nic dobrego.
- Państwo Townsend? - Wyciągnął rękę, aby się z nimi przywitać. - Jestem
Jack O'Neal, pediatra.
- Nie mamy ochoty na wasze kazania! - Tiffany Townsend zignorowała
gest Jacka, a na jej bladych policzkach pojawiły się ceglaste wypieki.
- Tiff... - John Townsend niepewnie otoczył żonę ramieniem i skrzywił się,
jakby prosił personel o wybaczenie.
- Nie zamierzamy prawić kazań, pani Townsend. Chcemy tylko zapewnić
Williamowi dobre warunki, aby go wyleczyć.
- Tamten internista potraktował nas jak śmieci. - Blado-niebieskie oczy
matki wypełniły się łzami.
Jack zacisnął usta i odwrócił się do Giny.
- Siostro, musimy zapoznać się z historią stanu zdrowia pacjenta.
Gina poleciła swojemu zastępcy zająć się rodzicami. Wiedziała, że może
liczyć na jego wiedzę i takt. Chodziło przecież o to, aby jeszcze bardziej nie
zniechęcili się do służby zdrowia.
- Zechcą państwo pójść z panem Kordą, dobrze? - Obdarzyła rodziców
chłopca szczególnie ciepłym uśmiechem. - Wkrótce będą państwo mogli
zobaczyć się z Williamem.
Jack mruczał coś niepochlebnego, odprowadzając Townsendów wzrokiem,
gdy szli za Piersem. Pani Townsend co chwilę podnosiła do oczu wielką
chustkę do nosa, którą podał jej mąż.
- Czemu nagle tak się rozkłeiła?
- Pewnie dręczy ją poczucie winy. - Gina z westchnieniem wzruszyła
ramionami.
W izolatce Brenda z właściwą sobie serdecznością przygotowała Williama
do wstępnego badania.
- Jak się czujesz, chłopie? - Jack w skupieniu osłuchiwał stetoskopem
klatkę piersiową małego pacjenta.
- Brzuch mnie boli - szepnął dzieciak. Oparł jasną główkę o poduszkę i
zaczął gwałtownie kasłać.
Jack zakończył badanie i z niewesołą miną schował stetoskop do kieszeni.
- Zastosujemy rozpylacz, siostro, i podamy lek rozszerzajÄ…cy oskrzela.
Gina skinęła głową i zaczęła podłączać kroplówkę. Ataki silnego kaszlu na
ogół kończyły się wymiotami, prowadząc do szybkiego odwodnienia
organizmu.
- Dobra robota - pochwalił Jack. - Wez zwykły roztwór soli fizjologicznej.
Niech natychmiast wykonajÄ… rentgen klatki piersiowej.
- Jakie leki chcesz mu podać? - Gina odchyliła głowę Wilhama i założyła
rozpylacz. - Dalej, skarbie. - Lekko pogłaskała chłopca po włosach. -
Oddychaj głęboko. Doskonale, mój drogi.
- Najpierw tetracyklinę. - Jack szybko robił notatki w karcie pacjenta. -
Wybierają większość pediatrów.
Do końca dyżuru Gina była bardzo zajęta. Na szczęście zebranie zarządu
skończyło się w przewidzianym czasie, a maty William czuł się lepiej.
Podobnie jak jego rodzice, pomyślała z kwaśnym uśmieszkiem. Pierś zdołał
wzmocnić ich poczucie wartości. Jak zwykle serdeczny, poczęstował ich
herbatą i namówił, by wrócili do domu i porządnie się wyspali.
Gina weszła do pustego pokoju pielęgniarek, nalała sobie kawy i popijając
ją, podeszła do okna. Przez szparę obrośniętego bluszczem ogrodowego
muru wpadały promienie słońca. W ich blasku ciemnozielone liście lśniły
jak srebro.
Jack otworzył drzwi i na widok smukłej sylwetki Giny poczuł, że serce
załomotało mu tak, jak nie biło od lat.
- Jak lam kawa? - Przeczesał palcami włosy.
- Taka sobie. - Gina skrzywiła się trochę. - Ale przynajmniej gorąca.
Jack zadrżał z udawanego przerażenia.
- Chyba potraktuję mój organizm litościwie i napiję się wody. - Wyjął z
lodówki butelkę mineralnej. - Zamierzam wypisać Aidena. Chcesz mu
przekazać dobrą wiadomość?
- Weekendowa zmiana będzie ci dozgonnie wdzięczna. - Gina wylała fusy
do zlewu. - Nasz Aiden umie zalezć za skórę, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl