[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wolno nam było zapraszać przyjaciół do domu. Skąpił nam pieniędzy.
Byłyśmy... w więzieniu. - Jej piękne oczy rozszerzyły się jakby i pociemniały.
- I moja siostra... Moja siostra...
- Proszę, niech pani już nic nie mówi. To zbyt bolesne. Wiem wszystko.
Nie trzeba mi nic tłumaczyć.
- Ale pan nie wie. Nie może pan. Maggie. To nie do pojęcia, nie do
wiary. Wiem, że poszła na policję, że oddała się w jej ręce, że się przyznała.
Lecz czasem po prostu w to nie wierzę. Czuję, że to nieprawda, że to się nie
zdarzyło, nie mogło się zdarzyć tak jak ona twierdziła.
- Uważa pani - zająknąłem się - że było inaczej?...
Przerwała mi gwałtownie:
- Nie, nie o to chodzi. Chodzi o samÄ… Maggie. To do niej nie pasuje. To
nie była... to nie była Maggie!
Słowa drżały mi już na ustach, ale się powstrzymałem. Jeszcze nie
nadeszła pora, kiedy będę mógł ją zapewnić:  Ma pani rację, to nie była
Maggie... .
ROZDZIAA IX
Dochodziła chyba szósta, kiedy na ścieżce ukazał się pułkownik
Luttrell. Miał ze sobą strzelbę i niósł parę martwych dzikich gołębi.
Drgnął, kiedy go pozdrowiłem, i był jakby zaskoczony naszym
widokiem.
- Skąd się tu wzięliście? Ta rudera nie jest zupełnie bezpieczna. Wali
się już. Mogła wam runąć na głowy. Elizabeth, cała się ubrudzisz.
- Nie bój się. Kapitan Hastings poświęcił chusteczkę do nosa dla tak
ważnej sprawy, jak zachowanie w czystości mojej sukni.
Pułkownik bąknął niezbyt przytomnie:
- Doprawdy? No to w porzÄ…dku.
Stał, skubiąc górną wargę, i oboje podnieśliśmy się z ławki. Wydawał
się tego wieczoru błądzić daleko myślami. Ocknął się, żeby oznajmić:
- Dobrałem się do tych cholernych gołębi. Straszne szkodniki...
- Podobno wyśmienity strzelec z pana?
- Ech! Kto to panu powiedział? A, Boyd Carrington. Kiedyś byłem, nie
przeczę. Teraz trochę zardzewiałem. Wiek robi swoje.
- Wzrok się popsuł? - podsunąłem.
Zaprzeczył stanowczo.
-Bzdura. Wzrok mam tak samo dobry jak dawniej. To znaczy, czytam
oczywiście w okularach. Ale z daleka widzę jak należy. - Po chwili powtórzył:
- Tak, właśnie jak należy. Co prawda, wszystko jedno... - Coś tam jeszcze
mamrotał w roztargnieniu.
Panna Cole rozejrzała się dookoła.
- Piękny wieczór dzisiaj.
Wieczór był naprawdę piękny. Słońce chyliło się ku zachodowi i
powietrze, nasycone złotem, połyskliwą poświatą podkreślało ciemne kontury
zielonych drzew. Cichy i spokojny, typowy angielski wieczór, jaki ludzie
wspominają w dalekich, egzotycznych krajach. Powiedziałem to głośno.
Pułkownik Luttrell potwierdził z przejęciem.
- Tak, tak, mnie też się to zdarzało. Nawet często. W Indiach myśli się
o takich wieczorach. I przez to człowiek nie może doczekać się emerytury i
marzy, żeby osiąść tu na stałe...
Kiwnąłem głową. Luttrell mówił dalej zduszonym głosem:
- Tak, wrócić do domu, żyć w starym kraju. Nic nie wygląda tak, jak
sobie z góry wyobrażasz. Nic a nic...
Pomyślałem, że w jego wypadku było to szczególnie prawdziwe. Na
pewno nie sądził, że będzie prowadził pensjonat i w ten sposób zarabiał na
życie, dręczony przez gderliwą żonę, która stale na niego warczy i narzeka.
Poszliśmy wolno w stronę domu. Norton i Carrington siedzieli na
tarasie, pułkownik i ja przyłączyliśmy się do nich, panna Cole weszła do
środka.
Gawędziliśmy przez parę minut. Pułkownik Luttrell jakby się trochę
rozpogodził. Kilka razy zażartował i wydawał się weselszy i bardziej
przytomny niż zwykle.
- Spragniony jestem po tym upale - powiedział Norton.
- Napijmy się panowie. Na koszt gospodarza! - Pułkownik rozochocił się
wyraznie.
Podziękowaliśmy z góry. Luttrell pośpieszył do domu.
Siedzieliśmy w części tarasu przytykającej do jadalni, której okno było
uchylone.
Słyszeliśmy, jak pułkownik otwiera kredens, skrzyp korkociągu i
stłumiony odgłos wyciąganego z butelki korka.
A potem dobiegł nas ostry i wysoki, nieoficjalny głos pani
pułkownikowej:
- Co tu robisz, George?
Pułkownik mówił szeptem, z którego rozróżnić można było tylko
pojedyncze słowa:  ... panowie tam na tarasie... napić się... .
Przenikliwy, irytujący głos wybuchnął z oburzeniem:
- Mowy nie ma, George. Też pomysł! Aadnie się dorobimy na tym
pensjonacie, jeśli będziesz każdemu stawiał! Tutaj za picie się płaci. Jeśli ty
nie masz głowy do interesów, to ja mam. A jakże, jutro byś zbankrutował,
gdyby nie ja! Muszę cię pilnować, jakbyś był małym dzieckiem. Tak, właśnie
dzieckiem! Nie masz ani zdzbła rozumu. Oddaj mi tę butelkę. Daj mi ją,
mówię.
Znowu dotarł do nas cichy, ale pełen rozpaczy protest. Pani Luttrell
syknęła jadowicie:
- Nic mnie nie obchodzi, co oni pomyślą. Ta butelka wraca do
kredensu, a kredens zamykam. I dość gadania. - Rozległ się zgrzyt
przekręcanego klucza. - Teraz dobrze. I tak odtąd będzie.
Tym razem słowa pułkownika brzmiały wyrazniej:
- Za daleko siÄ™ posuwasz, Daisy. Nie zniosÄ™ tego.
- Ty tego nie zniesiesz? A kim ty jesteś, chciałabym wiedzieć? Kto
prowadzi ten dom? Ja. Nie zapominaj o tym.
Szelest kotary świadczył, że pani Luttrell wyszła z pokoju.
Upłynęło parę chwil, nim pułkownik do nas wrócił. Wydawało mi się,
że przez ten krótki czas postarzał się i zgarbił.
Wszyscy bez wyjątku współczuliśmy mu z głębi serca i każdy z nas
chętnie zamordowałby panią Luttrell.
- Ogromnie mi przykro, chłopcy - powiedział sztucznym, drewnianym
głosem. - Zabrakło mi whisky.
Musiał zdawać sobie sprawę, że podsłuchiwaliśmy z konieczności.
Zresztą, gdyby się nie zorientował, natychmiast poznałby to po naszym
zachowaniu. Byliśmy wszyscy strasznie zakłopotani i Norton całkiem stracił
głowę, najpierw mówiąc, że właściwie nie miał ochoty się napić, bo zaraz
przecież będzie kolacja, a potem w kunsztowny sposób zmieniając temat i
robiąc szereg całkiem ze sobą nie związanych uwag. Był to rzeczywiście
przykry moment. Ja czułem się jak sparaliżowany, a Boyd Carrington, jedyny
spośród nas, który zdołałby przypuszczalnie jakoś to naprawić, nie mógł
przedrzeć się przez paplaninę Nortona.
Kątem oka zobaczyłem na jednej ze ścieżek panią Luttrell idącą
dumnym krokiem ku trawnikowi w rękawicach ogrodniczych i z wypielaczem
mleczy w dłoni. Była to na pewno zaradna kobieta, ale akurat w tej chwili
bynajmniej nie budziła we mnie sympatii. %7ładen człowiek nie ma prawa
poniżać drugiego człowieka. Norton ciągle jeszcze rozprawiał gorączkowo.
Podniósł gołębia i opowiedział nam najpierw, jak wyśmiewano się z niego w [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl