[ Pobierz całość w formacie PDF ]
braćmi stepowymi.
Czy strzelasz celnie? zapytała Mary Dentona.
Nigdy nie chybiam odrzekł tamten.
Wez więc długi karabin i zastrzel tego
przeklętego siwka, gdyż zabierze nam nasze ko-nie. Ubiłabym go sama, ale oczy moje zaćmione łzami.
Harry pochwycił strzelbę, wymierzył, lecz po chwili spuszczając ją, zawołał:
Nie, ani sposobem wziąć go na cel, ska-cze jak szatan, kręci się, nie mogę zaręczyć, że go trafię.
A więc ja go ubiję rzekła chłodno Mary Dust.
I pochwyciwszy strzelbę wybiegła na dzie-dziniec, wzięła na cel owego rumaka; lufa przez chwilę
ścigała szybkie skoki konia, poczem wy-padł strzał, a piękny zwierz legł bez życia na trawie.
Natychmiast stado, przerażone śmiercią swoje-go dowódcy, rozpierzchło się na wszystkie strony.
Wówczas oczy osadników zwróciły się w tę stronę, skąd stado nadbiegło, ale nic nie można było dostrzedz
i przez godzinę jeszcze głucha cisza panowała na stepie. Niepodobna sobie wy-stawić przykrego położenia
osadników, których ta niepewność stokroć gorzej męczyła, niż otwarty napad Indjan. Nakoniec zdaleka na
widnokręgu zamajaczyło kilkanaście ciemnych, nieruchomych, jakby cienie, odbijające się na obłokach,
postaci, których z powodu wielkiej odległości nie można było dobrze rozpoznać. Siedzący nie byli w stanie
dostrzedz, czy owe postacie stoją nieruchomo, czy też posuwają się naprzód. Mary Dust, zna-jąca doskonale
zwyczaje Indjan, zawołała:
To Komanszowie! Boże, dzięki Ci! Moje biedne dziecię będzie pomszczone!
Bystre oko nie zawiodło jej wcale; przy jasnem świetle księżyca widać było, jak dostrze-żone cienie
zaczęły coraz bardziej się zwiększać, pozornie nie ruszając się z miejsca. Po kilku minutach już nawet ruch
dawał się rozpoznać, następnie można było rozróżnić Indjan, siedzą-cych na koniach, a nareszcie ich policzyć.
Wszystkich było czternastu.
Nie będziem nawet mieli porządnej po-tyczki! zawołała Mary z pogardą.
Dlaczego? zapytał Denton.
Gdyż, mając dostateczną ilość /nabojów, nie lękałabym się spotkać sama z tą hałastrą.
Dzicy, przybliżywszy się na trzysta kroków, posuwali się bardzo powoli naprzód. Denton dostrzegł ze
wzruszeniem, że jadący na czele olbrzymi Komansz trzyma! przed sobą na siodle jakiś przedmiot biały, z
którego powiewna aż do stóp konia spływała opona.
To ona, to biedna Katy! zawołał pół-głosem.
Zdawało się jednak, że matka wcale nie do-strzegła dziewczęcia, albo też może zajęta bliską walką, całą
duszą zajęła się Indjanami.
Trzynastu! wykrzyknęła z dziką ra-dością ani jeden nie ujdzie, jeżeli tylko nie pierzchną ci
nędzni tchórze.
Denton z przerażeniem spojrzał na tę kobietę, miotaną wściekłością. Twarz zaczerwieniona, iskrzące oczy i
rozwiany włos, czyniły ją podo-bną do rozżartej furji; wkrótce jednak radość Mary zmieniła się w smutek,
albowiem dziwna zmiana zaszła w położeniu oblężonych.
Tumany mgły, nader często powstające na stepach, nagle podniosły się na horyzoncie. Z po-czątku przez tę
ruchomą oponę przeglądały gwiazdy, wkrólce jednak w rozmaitych rrtiej- scach poczęły się tworzyć słupy
podobnych mgieł; rozszerzając się coraz bardziej i łącząc z sobą, zlewały się one w jedno niezmierne morze
mgły, które jakby ruchomą ścianą zasłoniło cały widnokrąg.
Denton na ten widok nie mógł się powstrzy-mać od krzyku.
Ach, jakże to cudowne!
Wkrótce zmienisz twe zdanie zawołała Mary zimno te twoje cuda są najlepszym
sprzymierzeńcem dzikich i jeżeli Opatrzność nie zeszłe wiatru dla rozpędzenia mgły, zginęliśmy!
Niezdolny ocenić niebezpieczeństwa, Denton z zadziwieniem dostrzegł, że Mary zbladła jak trup. Wtem,
gdy nagle odwrócił oczy ku ste-powi, zadziwienie jego zmieniło się w przeraże-nie. Zasłona mglista w paru
minutach przekształ-ciła się do niepoznania. Olbrzymie kolumny mgły zlały się w czarną gęstą chmurę,
przybliżającą się z niezmierną szybkością ku osadzie. W tu-manach zniknęli Komanszowie, a wkrótce potem
zabudowania tak czarne ogarnęły ciemności, iż o kilka kroków leżącej palisady dojrzeć nie było można. Nie
potrzeba dowodzić, iż ciemność nie-zmiernie ułatwiła napad Komanszów; pod jej zasłoną mogli zbliżyć się
niedostrzeżeni, przebyć palisadę i zdobyć dom, nie narażając się wcale na ogień oblężonych.
Dziesięć minut, długich jak dziesięć lat, nie-znośną męką dręczyły osadników, niemogących nawet widzieć
się nawzajem. Lękano się zapalać światła, aby Indjanom nie ułatwić strzelania, a co chwila oczekiwano
wojennego okrzyku dzikich.
2oa
Wtem nagle zawiał wiatr od wschodu i roz-bił gęstą oponę. Chwilka jeszcze, a zginęliby niechybnie, gdyż
Komanszowie, zsiadłszy z koni, szybko pędzili ku palisadzie.
Mary, schwyciwszy za rękę Dentona, szepnęła dobitnie:
Wstrzymaj się ze strzelaniem, dopóki nie ujrzysz oczu tych szatanów, a wtedy pal!
Straszna chwila oczekiwania. Komanszowie zbliżali się coraz bardziej, zbrojni w strzelby, łuki, dzidy,
tomahawki i ostre noże, służące do ręcznej walki, oraz do zdarcia czupryny pole-głemu nieprzyjacielowi.
Ostrożnie przebywszy palisadę, zbliżyli się ku domowi, a wódz ich niósł w ręku gruby kloc drzewa, dla
wywalenia drzwi.
Fanny, Denton i John z wymierzonemi strzel-bami oczekiwali. Nagle Mary zawołała:
Pal!
Zagrzmiał huk strzałów. Z wściekłym okrzy-kiem pierzchają dzicy, czterech wije się w osta-tnich
spazmach konania, piąty napróżno czołga się ku palisadzie, ażeby się ukryć przed celnemi strzałami białych.
Reszta Indjan rozpierzchła się po polu, jak stado spłoszonych wróbli.
Denton pragnął pochwycić rannego i za drze-wem ukrytego Komansza, ażeby się dowiedzieć
o sile całej bandy, lecz gdy się zbliżył ku niemu,
\
dziki porwał się na nogi i z wzniesionym nożem wpadł na Harrego.
Napad ten był tak niespodziewany, iż Denton niezawodnieby padł pod ciosem, gdy wtem strzał Johna
zdruzgotał czaszkę Komansza.
Na tem zakończył się napad dzikich, zdawało się, że już więcej nie wrócą; zanadto wiele kosz-towała ich
niefortunna bitwa, a kule osadni-ków pozbawiły życia lub poraniły najdzielniej-szych wojowników. Przytem,
chociaż inne osady leżały daleko, jednak mnóstwo wystrzałów więcej niż godzinę brzmiało w powietrzu, bo na
stepie odgłos daleko słychać. Mogli więc się obawiać, że oddział jaki trapperów (strzelców zwierzyny) może
posłyszeć huk i przybiec na pomoc swym ziomkom, zagrożonym śmiercią, lub też osadnicy opodal mieszkający
z odsieczą pośpieszą.
V.
Stanowcza walka.
Wyczerpana walką Mary rzuciła się na tap-czan, na którym leżało nieżywe dziecię. Azy na nowo skropiły
dziką jej twarz; zdawało się, że całe jej życie skupiło się V) małych zwłokach, że o niebezpieczeństwie zupełnie
zapomniała. Fanny poskoczyła do piwnicy obaczyć, co się
Przygody ieglarzy. 14
z dziećmi dzieje. John był na czatach, a Denton wystrzeloną broń nabijał.
Wtem John wbiegł do izby, wołając: Wra-cają!
Natychmiast każdy chwycił za broń i stanął przy strzelnicy. Zaledwie przysposobiono się do wytrzymania
powtórnego napadu, gdy dzicy nad-biegli. Tym razem było ich przeszło dwunastu, a połowa uzbrojona w
strzelby. Przybliżywszy się na sto kroków, napadający rozdzielili się na dwa oddziały i dali ognia do
zabudowań.
Teraz będziemy mieli ciężką robotę rzekła Mary, obcierając spocone czoło.
Trzykrotnie Koniansze powtórzyli salwę, ale w chacie głęboka panowała cisza. Naówczas dzicy,
zmyśliwszy popłoch, odbiegli na tysiąc siżni od osady. Denton myślał, że uciekają, ale Mary, znająca ich
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pokrewne
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- leszczyniacy.pev.pl
ChĹĂłd od raju Prawdziwa historia Hannah Frey Jana
Winters_Rebecca_ _Zakochane_bliÄšĹniaczki_ _ZostaÄšâ_ĚĽonĂâŚ_ksiĂâ˘cia
Krentz Jayne Ann Przygoda na Karaibach(1)
Williams Cathy Zimowa przygoda
ÄšÂamek Aleksander Sens ĚĽycia
Alan Dean Foster The Hour Of The Gate
Efficient Collision Detection for Animation and Robotics Ming C Lin
Mercedes Lackey & Ellen Guon Bedlam Boyz
Christie Agatha Zagadka Blekitnego Expresu