[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Sam siedział na zwalonym pniu. U jego stóp Oscar drapał się z zapamiętaniem. Niestety,
w życiu po życiu także istniały pchły.
W Lesie Cieni właśnie zaszło słońce, spomiędzy gałęzi drzew sączyły się miękkie strumyki
fioletu. Charlie wyszedł ze stawu i narzucił ręcznik na ramiona. Krótkie spodenki z dżinsu, ciężkie
od wody, zsunęły się nisko na wąskich biodrach, końcami nogawek muskając pamiątkę po wypadku
- krzyżujące się blade blizny nad kolanami. Otarł dłońmi wodę z torsu, a potem energicznie kręcąc
głową, urządził prysznic Oscarowi.
- Jest tam gdzieś Bibelocik? - zapytał Sam.
- Nie ma. Jakby się pod ziemię zapadł.
Bibelocik był żółwiem mieszkającym w sadzawce. Przed trzynastu laty chłopcy wykradli go
z niewielkiego akwarium przy samej kasie w sklepie zoologicznym Animal Krackers w Gloucester.
Przeprowadzając się do Waterside, Charlie zabrał go ze sobą, a zwierzak, zadowolony z nowych
warunków, świetnie zaopatrzony w żywność i zakwaterowany we własnej sadzawce, z czasem
osiÄ…gnÄ…Å‚ gigantyczne wymiary.
Sam podrapał się po głowie.
- Słuchaj, a może on poznał jakąś żwawą gadzią samiczkę i gdzieś się ulotnił?
- Nie przypuszczam.
- Trudno się dziwić - uznał Sam. - W stawie zrobiło mu się ciasnawo.
Charlie zerknął na zegarek. Tess przyjdzie pod żelazną bramę równo za sześćdziesiąt minut.
A musiał wrócić do chatki, pochować sterty gazet, wrzucić naczynia do zmywarki i rozpalić grill.
- No, skacz, mały.
Sam sięgnął po linę. On także miał na sobie spodenki obcięte nad kolanami, a chudy był tak,
że wydawał się zbudowany wyłącznie z kości i stawów: łokci, kolan, barków, kostek.
- Popchnij mnie.
Pofrunął nad wodą szerokim łukiem w górę i w najlepszym momencie puścił sznur. Jak liść
na wietrze leciał ciągle w stronę nieba, zaprzeczając prawom grawitacji. Potem wykonał półtora
obrotu, czyli wyjątkowy manewr, który widział w transmitowanych przez stację ESPN letnich
pokazach sportów ekstremalnych.
Plusk!
Zniknął pod wodą na bardzo długo, a kiedy się w końcu wynurzył, na twarzy miał szeroki
uśmiech.
- Masz pozdrowienia od Bibelocika! Czuje się świetnie. Nigdzie się nie wybiera. - Wyszedł
z sadzawki i chwycił swój ręcznik. - Chcesz spróbować zrobić misty flipa?
- Nie ma mowy. To za trudne.
- Tchórz.
- Tchórz? Masz drobną przewagę w dziedzinie latania.
- Nie bądz mięczakiem - nalegał Sam. - To łatwizna. Pokażę ci, jak to się robi. Nic ci się nie
stanie.
- Nie - oznajmił Charlie stanowczo. - Mam dosyć. - Wciągnął przez głowę bawełnianą bluzę
z logo Salem State Vikings.
- Co jest grane? - zapytał Sam. - Nawet dobrze nie porzucaliśmy, a ty już znikasz.
- Nic nie jest grane.
- Taaa, jasne. Zachowujesz siÄ™ jak panna na wydaniu.
- Nieprawda.
- Prawda.
- Przestań.
Charlie wsunął stopę w but i zawiązał sznurowadło. Z jednej strony nie chciał zostawiać
brata, z drugiej - był już zmęczony rutyną.
Oczy Sama zrobiły się nagle wielkie jak spodki.
- Chwila! Moment! Wiem! Umówiłeś się z jakąś dziewczyną! Idziesz na randkę!
- Co ty wygadujesz...
- Nie kłam i tak wiem! - zaśmiał się brat. - Gadaj! Mów prawdę, samą prawdę i tylko
prawdę. Wszelkie próby oporu są bezcelowe. Jak ona ma na imię?
Charlie włożył but na drugą nogę, postanawiając wypróbować taktykę uniku.
- Przyszła mi do głowy solidna kandydatura do naszej listy najlepszych graczy Red Sox
wszech czasów - powiedział. - Luis Tiant. Co o nim sądzisz? Moim zdaniem powinien się znalezć
w naszym rankingu najlepszych. Jest tak samo wielki jak Boggs, Yastrzemski, Garciapara, Young...
- Dobra, dobra, nie zmieniaj tematu - przerwał Sam. - I tak nie dam się nabrać. - Pokazał
wszystkie zęby w szerokim uśmiechu. - No, wykrztuś wreszcie, jak ona się nazywa?
- Zejdz ze mnie.
Każdy dwunastolatek potrafi się czegoś uczepić jak rzep psiego ogona. Sam St. Cloud nie
stanowił wyjątku.
 Ooo, sprawa jest poważniejsza, skoro nie chcesz mówić.
Charlie dokonał szybkiego rachunku sumienia. Doskonale wiedział, jak przebiegają tego
typu rozmowy, i doszedł do wniosku, że szybciej będzie, jeśli potulnie podda się krzyżowemu
ogniowi pytań.
- Na imię jej Tess - powiedział.
- Po prostu Tess?
- Tess Carroll.
- I co dalej?
- Ma firmę produkującą żagle. Jej ojciec zmarł dwa lata temu na atak serca.
Sam usiadł obok Charliego na pniu i podniósł na brata zaciekawione spojrzenie.
- Lubi Red Sox?
- Jeszcze nie wiem.
- Co jest grane? Czego siÄ™ boisz?
- Nie boję się. - Jeszcze jedno kłamstwo. W rzeczywistości był przerażony.
Młodszy brat uśmiechnął się i naciągnął koszulkę.
- Jeśli chcesz, mogę zrobić małe rozeznanie. Sprawdzić, czy ma chłopaka...
- Margie Cartwright twierdzi, że nie.
- No to jak ci pomóc?
- Trzymaj się na dystans - oznajmił Charlie poważnym tonem.
- E, no coś ty, chyba należy mi się trochę rozrywki? Mógłbym sobie poprzenikać przez jej
bieliznÄ™...
- Nie, Sam. %7ładnych rajdów po bieliznie. - Spojrzał na zegarek. - Pózno już. Czas na mnie.
- Wstał. - Pamiętaj, żadnych wygłupów. Trzymaj się z daleka od Tess i nie zbliżaj się dzisiaj do
chatki.
- Braciszku, wyluzuj, strasznie jesteś spięty! - zawołał Sam, sięgając po linę. Stanął na
węzle. - Obiecuję, że nie nawiedzę dziś twojego domu i nie będę się przed nią płaszczył.
- Taaa, płaszczenie się to twoja specjalność.
- Człowiek się płaszczy, jak go walec przejedzie! - Sam roześmiał się głośno. - Popchnij
mnie.
Charlie spełnił jego prośbę i Sam pofrunął nad sadzawką. Kilka razy bujnął się tam
i z powrotem, nabrał prędkości, aż wreszcie w najwyższym punkcie puścił sznur.
- Trzymaj się, cześć!
I zniknął. W Lesie Cieni zostało tylko gasnące światło dnia i szum wiatru.
Czternaście
Tink pochłonął już półlitrowe opakowanie lodów czekoladowych i był w połowie solidnej
kanapki z potrójną kiełbasą podsuszaną, żółtym serem oraz sałatką coleslaw. Obok niego stała
ogromna butla dietetycznego napoju Dr Pepper - takie właśnie ustępstwo czynił na rzecz dbania
o wagę. Siedział na ławce w parku. Nieopodal, na trawie, Bobo pogryzał psie chrupki prosto
z opakowania.
Przyszli tutaj, na urwisko nad przystanią, o zmroku. Godzinę wcześniej Tink zajrzał na
Lookout Court, do domu Tess, sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wszedł normalnie,
frontowymi drzwiami, które nigdy nie były zamykane, i znalazł się w normalnym w tym miejscu
bałaganie. Buty do biegania, oblepione błotem, walały się na podłodze w salonie, z klamki na
drzwiach kuchennych zwisał sportowy stanik, ze zlewu sterczał stos brudnych talerzy i garnków,
a Bobo piszczał, żeby go wypuścić.
Wobec czego Tink, jak zwykle, zabrał retrievera do parku. Tak właśnie wyglądała ostatnio
romantyczna strona jego życia. Chodził z kolegami na rozgrywki drużyn gimnazjalnych, oglądał
filmy w Liberty Tree Mail w Danvers i spędzał długie wieczory na stołku w pubie Maddie's.
Zwykle w towarzystwie starego, kochanego Bobo.
Zapadała sobotnia noc, a Tink znowu nie miał nic specjalnego do roboty. W niektóre [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl