[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Żona moja siedziała pod nim na belce i robiła pończochy w chwili, kiedy w podwórzu
zjawił się tu po raz pierwszy biedny studencik. Było to dwadzieścia pięć lat temu. —
Lota przerwała mu pytaniem, gdzie jest jego córka. Odpowiedział, że poszła z pa-
nem Schmidtem na łąkę pilnować sianokosu, a potem ciągnął dalej, opowiadając,
jak jego poprzednik go polubił, a także i jego córka, i jak został zrazu jego pomocni-
kiem, a potem następcą. Opowiadanie nie zbliżało się nawet jeszcze do końca, gdy od
strony ogrodu nadeszła pastorówna z tak zwanym panem Schmidtem. Przywitała się
z Lotą bardzo serdecznie i przyznać muszę, że mi się dosyć spodobała. Była to ruchli-
wa, rosła brunetka, mogąca przez czas krótki stanowić niezłe towarzystwo dla kogoś,
spędzającego lato na wsi. Jej wybrany (gdyż w tej roli przedstawił się niebawem pan
Schmidt) był to skromny, cichy człowieczek, nie chcący mieszać się do naszej roz-
mowy, mimo że Lota zaczepiała go raz po raz. Zasmuciło mnie spostrzeżenie, jakie
uczyniłem, a mianowicie, że upór i zły humor bardziej, niż ciasnota umysłu czyniły
go mało towarzyskim, co wyczytałem w rysach jego twarzy. Okazało się to nieza-
długo aż nadto wyraźnie, bo oto, gdy Fryderyka udała się z Lotą, a przeto pośrednio
także ze mną, na przechadzkę, oblicze tego pana, z natury już smagłe, pociemniało
tak niewątpliwie i oczywiście, iż Lota spostrzegłszy to, musiała mnie pociągnąć za
rękaw i dać mi do zrozumienia, iż zbyt nadskakuję Fryderyce. Nic mnie bardziej nie
martwi, jak widok ludzi dręczących się wzajem, nie mogę zwłaszcza znieść, gdy lu-
dzie młodzi w rozkwicie samym życia będący, najwrażliwsi na wszelkie radości, psują
sobie te kilka dni wesela, jakie mają przed sobą, grymasami, a dopiero, gdy minie to,
czego nie sposób powetować, przekonywają się, że byli marnotrawcami. Gryzło mnie
to i gdyśmy wieczorem wrócili na plebanię, zasiedli do mleka, a rozmowa skierowała
się na radości i niedole życia, nie mogłem się przezwyciężyć, by nie podjąć tego wątku
i nie wypowiedzieć szczerze, co sądzę o złym humorze. — My ludzie — powiedzia-
łem — żalimy się często, że tak mało przeżywamy miłych dni, a tak dużo złych, ale
moim zdaniem bez żadnej podstawy. Mielibyśmy dość siły znosić zło, gdy nadejdzie,
gdybyśmy zawsze szczerym sercem umieli używać tego dobra, jakie nam Bóg daje
co dnia. — Niestety, nie mamy władzy nad sercem naszym — zauważyła pastorów-
na, — dużo zależy od ciała. Jeśli ktoś się źle czuje, nie może się niczym radować.
— Przyznałem jej słuszność. — Przeto — mówiłem dalej — uznajmy to za rodzaj
choroby i zapytajmy, czy nie ma na nią lekarstwa? — Trafne określenie, — odrzekła
Lota — ja zaś sądzę, że wiele zależy od nas samych. Biorę przykład ze siebie. Gdy
mi coś dolega i drażni, biegnę do ogrodu, śpiewam kilka kontredansów i już po całej
biedzie! — To właśnie miałem na myśli — powiedziałem. — Zły humor, to zupeł-
nie jak lenistwo, jest on nawet pewnym rodzajem lenistwa. Natura nasza skłania się
bardzo ku niemu, ale jeśli tylko zdobędziemy się na odwagę otrząśnienia się⁵⁸ z tego,
⁵⁷Karlsbad — miejscowość kąpielowa w Czechach. [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl