[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ciemna, zmarznięta i jakby bezgraniczna równina. Gdy się na nią wejdzie, licho wie,
dokąd
doprowadzi. Na widnokręgu, tam gdzie się owa równina kończyła i zlewała z niebem,
leniwie
dogasała chłodna jesienna zorza. Na lewo od drogi rysowały się w mroku jakieś ciemne
wyniosłości – może zeszłoroczne stogi, a może była to wioska. Geometra nie widział nic
przed sobą, gdyż całe jego pole widzenia zasłaniały szerokie, niezgrabne bary woźnicy.
Było
cicho, ale chłodno, a nawet mroźno.
„Jakie tu jednak pustkowie" – myślał geometra, starając się zasłonić sobie uszy
kołnierzem
płaszcza. – „Ani żywej duszy. Gdyby, nie daj Boże, napadli bandyci i obrabowali – nikt
by
nie usłyszał, choćby się z armat waliło... I woźnica też niepewny... Spójrzcie, co za bary.
Gdy
takie dziecko natury tknie palcem – już po tobie. I pysk ma podejrzany jak zwierzę".
– Słuchaj, przyjacielu – powiedział geometra – jak się nazywasz?
31
– Ja? Klim.
– Jak tu u was, Klimie? Bezpiecznie? Nie napadają?
– Nie, dziękować Bogu... Kto tu ma napadać?
– To dobrze, że nie ma napadów... Ale ja na wszelki wypadek wziąłem ze sobą trzy
pistolety – zełgał geometra. – Z pistoletem, wiesz, nie ma żartów. Można sobie poradzić
nawet z dziesięcioma bandytami...
Ściemniło się. Wóz nagle zaskrzypiał, zapiszczał, zatrząsł się i, jakby od niechcenia,
zwrócił w lewo.
„Dokąd on mnie wiezie? – pomyślał geometra. – Jechał wciąż prosto i nagle skręcił w
lewo. Gotów mnie, łajdak, zawieźć do jakiegoś zapadłego kąta i... i... Zdarzają się
przecież
takie wypadki".
– Słuchaj – zwrócił się do woźnicy. – Więc mówisz, że tu bezpiecznie? Szkoda... Lubię
bić
się z bandytami. Wyglądam wprawdzie na chudego, słabowitego ale silny jestem jak
byk.
Pewnego razu napadło na mnie trzech zbójów... I co sobie myślisz? Jednego tak
zdzieliłem,
że... rozumiesz, ducha wyzionął, a dwaj pozostali poszli z mojej przyczyny na Sybir, na
katorgę. Sam nie wiem, skąd we mnie bierze się taka siła! Takiego dryblasa, jak ty jedną
ręką
przewrócę!
Klim obejrzał się na geometrę, twarz mu jakoś zadrgała; uderzył konia.
– Tak, bracie... – ciągnął geometra. – Nie daj Boże zaczynać ze mną! Nie dość, że
bandyta
straci ręce i nogi, ale jeszcze będzie odpowiadał przed sądem... Znam wszystkich
sędziów i
komisarzy... Jestem ważną osobą urzędową... I teraz jadę, a władze już o tym wiedzą i
pilnują,
żeby mi kto krzywdy nie wyrządził. Wszędzie po drodze porozstawiani są za krzakami
strażnicy i żołnierze... Za – zatrzymaj się! – wrzasnął nagle geometra. – Gdzieżeś ty
wjechał?... Dokąd mnie wieziesz?
—– Czyż pan nie widzi? Las!
„Rzeczywiście: las... – pomyślał geometra. – Ach, jakże ja się przestraszyłem! Nie
należy
zdradzać swego zdenerwowania... On już spostrzegł, że się boję. Bo i dlaczego tak
często
zaczął oglądać się na mnie? Widocznie coś knuje... Przedtem jechał ledwo, ledwo, krok
za
krokiem, a teraz, patrzcie, jak pędzi!"
– Słuchaj, Klimie, czemu tak pędzisz konia?
– Ja go nie pędzę, sam się rozpędził. A jak się rozpędzi, to już żadną miarą nie można
go
zatrzymać. Sam nie rad, że ma takie nogi.
– Łżesz, bracie! Widzę, że łżesz! Ale ja ci nie radzę jechać tak prędko! Wstrzymaj konia!
Słyszysz? Wstrzymaj!
– A po co?
– A bo... bo za mną ze stacji ma wyjechać czterech towarzyszy. Trzeba, żeby nas
dopędzili. Obiecali mnie dopędzić w tym lesie... Z nimi raźniej będzie dalej jechać.
Chłopcy
silni, krępi... każdy ma pistolet... Czego ty się wciąż oglądasz i kręcisz jak na szpilkach?
Co?
Ja, bracie, tego... bracie... Nie ma czego oglądać się na mnie, nic we mnie nie ma
ciekawego...
Chyba że pistolety. Jeżeli chcesz, wyjmę je i pokażę... Proszę...
Geometra udał, że szuka po kieszeniach, ale wtedy stało się coś takiego, czego przy
całym
swym tchórzostwie się nie spodziewał. Klim zeskoczył nagle z wozu i na czworakach
zaczął
uciekać w gęstwinę.
– Ratunku! – wrzeszczał woźnica. – Ratunku! Zabieraj, przeklęty drabie, konia i wóz,
tylko nie gub mojej duszy! Ratunku!
Słychać było szybkie, oddalające się kroki, trzask gałęzi, po czym wszystko ucichło...
Geometra, który nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy, zatrzymał przede wszystkim
konia,
potem rozsiadł się wygodnie na wozie i zaczął rozmyślać.
„Uciekł... przestraszył się, dureń... No i co teraz robić? Sam jechać nie mogę, bo nie
znam
drogi i gotowi pomyśleć, że ukradłem mu konia... Co robić?"
32
– Klimie! Klimie!
– Klimie...! – odpowiedziało echo.
Na myśl o tym, że będzie zmuszony spędzić noc w lesie, na zimnie, słuchając wycia
wilków i parskania nędznej kobyłki, po plecach geometry przebiegły mrówki.
– Klimek! – zawołał. – Gdzie jesteś, kochasiu? Klimek!
Ze dwie godziny tak krzyczał geometra i dopiero gdy ochrypł zupełnie i już pogodził się z
myślą noclegu w lesie, doszły go wraz z lekkim powiewem wiatru czyjeś jęki.
– Klimku, to ty, kochanku? Jedziemy.
– Za... zabijecie!
– Ależ ja tylko żartowałem, kochasiu! Niech mnie Bóg skarze! Żartowałem! Nie mam
pistoletów! To ja tak ze strachu skłamałem! Proszę cię, jedź! Marznę!
Klim, zmiarkowawszy widocznie, że prawdziwy bandyta dawno by już znikł z wozem i [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl