[ Pobierz całość w formacie PDF ]

głosem brzmiącym chrapliwie, lecz z jego przemówienia nie zrozumiałem ani
słowa, gdyż zarówno on, jak i Murray gadali do siebie językiem hiszpańskim.
Dziadek zadał dwa pytania, oba zwięzłe, a otrzymał na nie równie zwięzłą
odpowiedz. Dziadek znów machnął ręką; przybysz wbił wiosło w grzbiet
jednego z olbrzymich bałwanów i łódka pomknęła w dal - chyżo jak armatnia
kula. W parę chwil pózniej zobaczyliśmy, że przybili do szlupu i jeden po
drugim wskakiwali na pokład. Szlup poddał się wiatrowi i zataczając z ukosa
wielkie kręgi odpłynął na zachód; "Jakub" zaś pozostał znowu sam u
zachodniego wylotu cieśniny Mona. Hispaniola majaczyła siną plamą na
północy, natomiast Porto Rico kryło się przed naszym wzrokiem kędyś daleko
od nas na południe.
Murray zażył znowu niuch tabaki i odwrócił się od poręczy.
- Nie na próżno czekaliśmy przez trzy tygodnie - odezwał się.
"Najświętsza Trójca" miała opuścić Porto Bello w czterdzieści osiem godzin
po odjezdzie Diega, więc powinna spotkać się z nami za jakie pięć dni, a
najpózniej z końcem bieżącego tygodnia.
Doznałem rozterki uczuć.
- Jeszcze się ten okręt może wam wymknąć. Przecie szeroka tu miedza
wodna... a cóż, jeśli statek jechać będzie nocą?
- Ej, nie wymknie się! - odparł mój dziadek. - Choćby nie wiem ile mil
wynosiła szerokość cieśniny i choćby noce były Bóg wie jak ciemne, to
ptaszek nam z garści nie umknie, Robercie. Durnie! Sami oddali mi w ręce
swój statek. Według wydanych rozporządzeń - jak doniósł mi Diego - mają
płynąć tuż przy samym południowym brzegu Hispanioli, ażeby w razie czego
można się było łatwo przemknąć koło San Domingo. Nocą zaś okręt będzie
specjalnie oświetlony.
- Ja, fszystko to prawda, jeszeli tylko ten Anglik, któregośmy ficieli
tycień temu, nie dostszegł fregaty - rzekł Piotr.
Murrayowi zrzedła trochę mina.
- Tak, z tym zawsze musimy się liczyć - zgodził się. - A bodajbym sczezł,
nie wiem, co ten drab mógł podejrzewać. Wszelakoż niech się dzieje, co
chce; on nie rzuci się na fregatę po tej stronie Jamajki, więc czasu nam
jeszcze starczy.
- Czemużby miał podejrzewać "Jakuba", a nie jakiś inny okręt, który mijał
nas po drodze? - wtrąciłem pytanie. - Wszak było ich wiele.
Dziadek wskazał białą banderę powiewającą z tylnego masztu.
- Tu bywają jeno Hiszpanie albo Francuzi - odpowiedział. - Nasz okręt
wzięto za należący do floty angielskiej. Nie, nie będzie się tu nikt do nas
wtrącał. A jeżeli kto się odważy - tu zacisnął szczęki - to będę gonił
"Najświętszą Trójcę" aż do portu w Kadyksie.
Tu przerwał odzywając się dobitnie:
- Panie Marcinie!
- Jestem, jestem, łaskawy panie - odpowiedział sztorman odchodząc od
steru i przystępując ku nam.
- Niech wszyscy czatownicy pamiętają o tym, że dam dziesięć uncji temu,
kto pierwszy oznajmi majtkom na pokładzie ukazanie się wielkiego statku
hiszpańskiego o czterdziestu działach, nadjeżdżającego od zachodu. Na
wierzchołku przedniego masztu mieć będzie ów statek w nocy czerwoną i żółtą
latarniÄ™.
Marcin przyłożył rękę do czoła.
- Według rozkazu, panie kapitanie! Będzie się miał z pyszna ów... który
przegapi Hiszpana! Bodajbym nędznie sparciał! Wiem ja, że po tak czarownych
wywczasach musi nam przypaść tęga gratka!
- Będzie to najobfitszy łup, jaki kiedykolwiek wpadł nam w ręce - odrzekł
Murray. - Powiedz o tym wszystkim marynarzom.
Nikt tam nie naganiał załogi "Jakuba" do wytężonej pracy ani nie odbywano
zbiórki dla wydania zleceń, ale Marcin widać na swój sposób umiał puścić w
obieg każdą wiadomość, gdyż w godzinę po odjezdzie szlupu różnojęzyczna
rzesza marynarzy otrząsnęła się z uśpienia i posępnej mrukliwości. Na
wszystkich pokładach naoliwiano krócice, ostrzono kordelasy i szeptano
pokątnie. Coupeau gorliwiej niż zwykle zajął się swą działobitnią,
opatrując lonty, umacniając koła lawet, szorując kupę kul samopałowych,
które miały być użyte w ostatecznym razie do boju na śmierć i życie.
Ale ani tego dnia, ani następnego nic się nie wydarzyło. Tak upłynęły
jeszcze trzy dni wśród wzmagającego się naprężenia. Czatownicy na bocianich
gniazdach zmieniali się co dwie godziny, ażeby ich wzrok mógł być rzezwy i
nie przemęczony. Gdy gdziekolwiek na widnokręgu zoczono żagiel, cała załoga
biegła co żywo ku działom, a okręt zaraz ruszał w owym kierunku. W ciągu
tych pięciu dni "Jakub" aż czterokrotnie uganiał to za rybackim statkiem
hiszpańskim, to za brygiem z Martino, to za szkunerem jankeskim, to za
śnieżnoskrzydłym korabiem plymouckim, kołując z powrotem, ilekroć
przekonano się, że jeszcze nie natrafiono na właściwą zdobycz.
Szósty dzień był podobny do poprzednich; skwar buchał jak z piekarni, aż
smoła, topniejąc, wylewała się ze szczelin pomiędzy deskami; łagodna bryza
południowo-wschodnia ledwie zdołała wzdąć żagle. Burzliwość wód, która od
kilku tygodni dawała się nam we znaki, prawie uspokoiła się, tak iż Morze
Karaibskie mogło się wydawać śródlądowym jeziorem. Z brzaskiem
znalezliśmy
się nieco dalej na południe od miejsca zwykłego naszego pobytu, gdyż Murray
obawiał się, że Hiszpanie mylili jego rachuby zmieniając wyznaczony
kierunek żeglugi.
Po raz pierwszy mogliśmy wyróżnić majaczące wzgórza Porto Rico, któreśmy
opłynęli, zawracając następnie znów w stronę północną. Gdy słońce wzbiło
się wyżej, na krańcach horyzontu jęła wić się mgła. Porto Rico rozpłynęło
się w błękitnej dali; strzeliste wierchy Hispanioli schowały się, zanim
zdołaliśmy należycie je rozeznać.
W czasie czaty południowej znajdowaliśmy się już z powrotem na miejscu
zwykłego naszego postoju; ażeby zaś zabezpieczyć się przed przypuszczalną
możliwością wymknięcia się "Najświętszej Trójcy" podówczas, gdyśmy wracali
z południa, dziadek kazał przez parę godzin płynąć z wiatrem w głąb
cieśniny. Napotkaliśmy rybackie czółno, a jadący w nim Indianie na
zapytanie Murraya odpowiedzieli, że w tym dniu nie widziano w cieśninie
żadnego dużego statku. Toteż przez całą resztę dnia, walcząc przeciwko
wiatrowi, płynęliśmy na powrót tą samą drogą.
Noc nie przyniosła nikomu spoczynku. Nawet dziadek całymi godzinami
przechadzał się po pokładzie, od czasu do czasu tylko zażywając drzemki na
rogóżce, którą Ben Gunn rozesłał dla niego w miejscu, gdzie dochodził
chłodzący powiew wietrzyka. Piotr i ja chrapaliśmy na pokładzie, pospołu z
załogą.
W półmrocznej godzinie, poprzedzającej brzask, z bocianiego gniazda
rozległ się okrzyk:.
- Zwiatła... heej!
Murray porwał się na nogi żywo, jak i my wszyscy.
- Jakie barwy rozpoznajesz? - zapytał przez tubę.
- Czerwoną i żółtą... w górze i na dole... - odpowiedziano z głównego
marsu.
- Doskonale - stwierdził dziadek. - Panie Marcinie, proszę szczególniej
wyróżniać tego człowieka i wręczyć mu tę oto kieskę - i podał ją Marcinowi.
Zwołaj wszystkich wiarusów na śniadanie i wydaj im podwójną porcję rumu.
- Według rozkazu, panie kapitanie - westchnął Marcin. - Otóż i zaczęło
się nam szczęścić, a bodaj...
Zwit pojawił się nagle, jak gdyby za skinieniem różdżki czarodziejskiej.
Na wschodzie rozgorzała szkarłatna łuna, zrazu nieznaczna, następnie coraz
bardziej rozszerzająca się i nabierająca mocy; aż naraz blask olśniewający,
niby wybuch racy, rozerwał nocną pomrokę. Rumiany krąg słoneczny wzniósł
się ponad widnokręgiem. Dniało...
Na zachód, o jakie pół mili morskiej od nas, kołysał się wielki okręt
zdążający z wiatrem w naszą stronę. Malowane popiersie na przodzie statku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl