[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niezmiernie z dwóch przyczyn. Po pierwsze, tylko tego wieczoru mogliśmy uzyskać niezbędną
pomoc maurytyjskich Lotnych Brygad, odpowiednika brytyjskich komandosów i amerykańskich
marines, dzielnych chłopaków pod dowództwem angielskiego oficera, majora Glazebrooka,
którzy mieli służyć nam pomocą w tropieniu ptaków, wspinaniu się na drzewa, ustawianiu
reflektorów oraz  taką żywiliśmy nadzieję  odłowie różowych gołębi. Po drugie, przedłużający
się potop udaremniłby całkowicie wyprawę do śliskiej i ociekającej wodą puszczy.
Ku naszej uldze, wczesnym popołudniem ciężki baldachim chmur zaczął się rozsuwać
i w brudnej wełnistej zasłonie pojawiły się błękitne łatki, podobne do fragmentów układanki.
O czwartej niebo nad rozgrzaną, parującą ziemią było już zupełnie czyste. Krople deszczu,
uwięzione w liściach i kwiatach, lśniły w blasku słońca niczym upadła galaktyka na tle zielonych
krzewów i drzew. Gwałtowna ulewa dokonała spustoszenia wśród drzew królewskiej poincjany,
ocieniających drogę do gołębiego lasu  i teraz każde z nich stało w rozległym kręgu
szkarłatnych i pomarańczowych płatków niczym w kałuży własnej krwi.
W wyśmienitych humorach ruszyliśmy krętą drogą ku górskiemu pasmu. Była stroma,
wijąca się, ukazywała nam wspaniałe widoki puszczy, obramowanej u podnóży poletkami
trzciny, gładkimi i jaskrawymi niczym sukno na stole bilardowym, na przemian z rozległymi
połaciami połyskliwego morza, nieruchomego i błękitnego, z rozrzuconymi niedbale wokół rafy
girlandami białej piany. Stadka czarno-białych wróblowatych ptaszków o szkarłatnych
policzkach i ostrych grzebieniach żerowały w połyskliwym gąszczu przydrożnych krzewów,
pogwizdując melodyjnie; od czasu do czasu któryś zwracał się do towarzysza, unosił skrzydła
niczym nagrobny anioł i poruszał nimi lekko, delikatnie i czule. Czasami przebiegała nam drogę
mangusta  smukła, pręgowana i zwinna, z drapieżnym błyskiem mafiosa w małych ślepkach 
węsząc tuż przy ziemi w poszukiwaniu sposobności do krwawej uczty. Za jednym z zakrętów
natknęliśmy się niespodziewanie na stado ośmiu makaków, siedzących przy drodze. Ich świńskie
oczka i zarozumiałe, niebudzące zaufania miny przywodziły na myśl członków zarządu któregoś
z mniej rzetelnych londyńskich konsorcjów. Stary samiec wydał przeciągły, ostrzegawczy krzyk,
samice przygarnęły do piersi wielkogłowe i chuderlawe dzieci, i całe stado w mgnieniu oka
zniknęło w gąszczu guajawy rosnącej wzdłuż poboczy.
Wreszcie dotarliśmy do szkółki leśnej i skręciliśmy z głównej drogi w wyboisty, lecz
nadający się do użytku trakt. Pół mili dalej zobaczyliśmy samochód Dave a i wojskowego dżipa,
zaparkowane na poboczu. Zahamowaliśmy obok, a Dave w podskokach wybiegł nam na
spotkanie.
 Cześć  powiedział.  Widzieliście kiedy taką pogodę? Niebo czarne jak zadek kreta robi
się nagle niebieściutkie jak pośladki mandryla. Kiedy zaczęło lać, pomyślałem już, że trzeba
będzie odwołać całą cholerną akcję. Teraz w dolinie jest pewnie mokro jak w studni, ale to nic,
damy sobie radę. Chodzcie, poznacie naszych kolegów.
Wygramoliliśmy się wraz ze sprzętem z auta i ruszyliśmy za Davidem w stronę dżipa. Stała
przy nim grupa żołnierzy w eleganckich zielonych mundurach i beretach; wszyscy błyszczeli
niczym świeże czekoladki i odznaczali się budową godną Herkulesa. Ramiona i nogi mieli dwa
razy grubsze niż normalny człowiek, ich klatki piersiowe przypominały beczki, ręce wydawały
się zdolne do wyrywania drzew z korzeniami, a usta rozciągnięte w szerokim uśmiechu
ukazywały zęby lśniące niczym klawisze fortepianu. Pomimo owych nadnaturalnych rozmiarów
ruchy tych mężczyzn, powolne i łagodne, przywodziły na myśl konie pociągowe;
z dobrodusznymi minami spoglądali ze swych niebotycznych wyżyn na nas, drobniejszych
śmiertelników. Gdy nasze wątłe dłonie zniknęły w łagodnym uścisku olbrzymich łapsk, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl