[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Czy to oznacza również, że mam się śmiać z ich łóżkowych dowcipów?
 Sam czułem się trochę nieswojo, kiedy opowiadał o poczęciu Robin. Może dla-
tego, że ona się temu przysłuchiwała. Ale najwyrazniej nie sprawiało jej to przykrości.
Przecież śmiała się wraz z innymi, serdecznie i szczerze.
 Ci ludzie to degeneraci! Bóg ich pokaże!
 A ja myślałem, że jesteś kapłanem Boga Pokoju?
 Co?  Sarvanta zatkało na moment, a po dłuższej chwili rzekł cicho:  Masz ra-
cję. Nienawidziłem, kiedy powinienem kochać. Ale przecież jestem tylko człowiekiem.
Jednak nawet taki poganin jak ty, ma prawo przywołać mnie do porządku, kiedy zaczy-
nam mówić o potępieniu.
 Whitrow zaprasza ciÄ™ do domu.
Sarvant potrząsnął głową.
 Nie, nie zniósłbym tego. Jeden Bóg wie, co mogłoby się zdarzyć w nocy. Nie był-
bym zbyt zaskoczony, gdyby wsadził mi do łóżka własną żonę.
 Co to, to raczej nie  roześmiał się Churchill.  Whitrow nie jest przecież Eski-
mosem. Nie wolno sądzić go po słowach. Ich zwyczaje seksualne mogą być pod pewny-
mi względami znacznie mniej swobodne niż nasze. Co masz zamiar zrobić?
 ZnajdÄ™ sobie coÅ› w rodzaju motelu na noc. A ty?
 Robin chyba chce mnie zabrać do miasta. Przenocuję tutaj. Nie chcę zmarno-
54
wać tej szansy. Dzięki Whitrowowi możemy zdobyć niezłą pozycję tu, w Waszyngto-
nie. W pewnym sensie to miasto wcale się nie zmieniło. Nadal opłaca się znać wpływo-
wych ludzi.
Sarvant wyciągnął rękę. Jego śmieszna twarz dziadka do orzechów była śmiertelnie
poważna.
 Niech cię Bóg prowadzi  rzekł i odszedł w ciemność ulicy.
Robin wyszła zza domu. W jednej ręce trzymała smycz, w drugiej dużą skórzaną tor-
bę. Najwyrazniej nie ograniczyła się do wzięcia na smycz lwicy; nawet w bladym świe-
tle księżyca widać było, że przebrała się i poprawiła makijaż. Zamiast sandałów miała
na nogach pantofle na wysokich obcasach.
 Gdzie jest twój przyjaciel?  zapytała.
 Poszedł poszukać noclegu.
 To dobrze. Nie spodobał mi się. I bałam się, że będę musiała być nieuprzejma, bo
nie chciałam, żeby poszedł z nami.
 Po pierwsze nie potrafię sobie wyobrazić, byś mogła być nieuprzejma, a po drugie,
nie trać czasu martwiąc się o Sarvanta. On chyba lubi cierpieć. Dokąd idziemy?
 Myślałam o koncercie w parku, ale tam musielibyśmy zbyt długo siedzieć w jed-
nym miejscu. Możemy iść do wesołego miasteczka. Wiesz, co to takiego?
 Wiem. Ciekawe, czy się zmieniło. Ale mnie wszystko jedno, dokąd pójdziemy.
Chcę tylko być z tobą.
 Wydawało mi się, że mnie polubiłeś  Robin uśmiechnęła się.
 Oczywiście. Przecież jestem mężczyzną. Dziwię się tylko, że i ty chyba mnie lubisz.
Przecież nawet nie jestem przystojny, taki sobie rudy zapaśnik z twarzą dziecka.
 Lubię dzieci  odpowiedziała mu ze śmiechem.  I nie udawaj niewiniątka. Je-
stem pewna, że skotłowałeś sto dziewczyn!
Churchill skrzywił się. Najwyrazniej nie był aż tak niewrażliwy na deceański język,
jak sądził Sarvant. Niemniej miał wystarczająco wiele zdrowego rozsądku, by się nie
przechwalać.
 Mogę ci przysiąc na klęczkach, że nie tknąłem kobiety... od ośmiuset lat!
 Och, Columbio!  krzyknęła Robin z udanym przestrachem.  To cud, że nie
wybuchłeś pod tym ciśnieniem!
Zachichotała wesoło, a Churchill zarumienił się. Był zadowolony, że oświetla ich tyl-
ko księżyc.
Mam pomysł!  wykrzyknęła Robin radośnie.  Może byśmy tak sobie pożeglowa-
li? Księżyc jest w pełni i na Potomacu będzie bardzo pięknie. Uciekniemy od tego upa-
Å‚u. Nad wodÄ… jest zawsze trochÄ™ wiatru.
 Doskonale, ale to długi spacer.
 Chroń nas, Dziewico! Chyba nie myślisz że pójdziemy tam piechotą. Powóz już
55
czeka.
Sięgnęła do kieszeni szerokiej spódnicy i wyciągnęła mały gwizdek. Wysokiemu,
przerazliwemu dzwiękowi natychmiast odpowiedział stukot kopyt na żwirze podjazdu.
Churchill podsadził dziewczynę, za nimi wskoczyła Alice i ułożyła się u ich stóp grze-
jąc im nogi. Woznica zawołał  wio! i powóz popędził oblaną światłem księżyca ulicą.
Churchill zastanowił się przelotnie, dlaczego Robin zabrała ze sobą lwicę, skoro z tyłu
powozu stali dwaj uzbrojeni mężczyzni. Pewnie była rodzajem dodatkowego zabezpie-
czenia; w walce wystarczyłaby za dziesięciu zbrojnych.
Wysiedli z powozu we trójkę. Robin poleciła służbie czekać na ich powrót. Gdy scho-
dzili na nabrzeże, Churchill zapytał:
 Nie będą się nudzić czekając na nas?
 Nie sądzę. Mają butelkę i kości.
Alice wskoczyła na jacht pierwsza i ulokowała się na dachu małej kabinki, mając
pewnie nadzieję, że tam nie zmoknie. Churchill odcumował łódz, odepchnął ją od na-
brzeża i wskoczył na pokład. Przez parę chwil obydwoje zajęci byli stawianiem żagli
i klarowaniem osprzętu.
%7łeglowało się wspaniale. Księżyc świecił niezbyt mocno, lecz wystarczająco, a wia-
tru było akurat tyle, by nabrali szybkości. Miasto wyglądało jak czarny potwór o tysiącu
błyszczących niespokojnych oczu  pochodni, niesionych przez spacerujących po uli-
cach ludzi. Churchill usiadł na rufie trzymając rumpel jedną ręką, a drugą obejmując
dziewczynę. Opowiadał o Waszyngtonie sprzed ośmiuset lat.
 Mnóstwo wież stało obok siebie. W powietrzu łączyły je mosty, pod ziemią tune-
le. Wieże wbijały się w niebo na dwa kilometry i na dwa kilometry wbite były w ziemię.
Zwiatła świeciły tak mocno, że miasto nie znało nocy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl