[ Pobierz całość w formacie PDF ]

patrzył wprost na niego.
- Cześć - zawołał, próbując zeskoczyć ze wzgórka, ale za-
padł się tylko po uda w zaspę. Nieznajomy nie odpowiedział i
dalej uporczywie wpatrywał się w Rusty'ego. Wreszcie udało
mu się wydostać i stanąć na ziemi. Wtem, nie wiedzieć czemu,
przeszedł go dreszcz.
- Cześć - powtórzył Rusty i zbliżył się do nieznajomego.
Był on ubrany w drelichowe spodnie i ciepły sweter. Jasne
włosy i śmiertelnie blada twarz zlewały się z bielą śniegu. Wy-
glądał bardzo kiepsko. Chyba jest chory, pomyślał Rusty, gdy
nieznajomy rozglądał się dokoła. Robił wrażenie, jakby chciał
stąd uciec, ale nie wiedział jak lub nie miał siły przedostać się
przez ogrodzenie.
Chłopiec wciąż milczał i Rusty'emu zaczęło się robić nie-
swojo.
- Czy chciałbyś, pójść ze mną wzdłuż potoku - spytał i po-
czuł, że zaschło mu w gardle.  Niedawno się tu przeprowadzi-
liśmy i nie znam okolicy.
Nieznajomy nie odpowiedział. Odwrócił się i ruszył w róg
125
ogrodzenia, gdzie rosły krzaki rododendronu. Do diabła! Mógł
przynajmniej z grzeczności coś odpowiedzieć! Rusty był poiry-
towany i choć obserwował odchodzącego, nie spostrzegł jak na
jego włosach zaczęły powstawać cienkie sople.
Niebo zaciągnęło się chmurami i zaczął prószyć śnieg. Ru-
sty odruchowo spojrzał w górę i gdy ponownie rozejrzał się
dookoła, nieznajomego już nie było.  Pewnie ukrył się w krza-
kach - pomyślał. Może traktował to jako zabawę, ale dla
Rusty'ego to już było zbyt wiele. Nie dość, że wszedł na teren
prywatny, to jeszcze zachowywał się jak dziwak.
Rusty wściekł się. Mógł w każdej chwili pójść po kogoś, kto
zrobiłby z intruzem porządek, wolał jednakże to załatwić sam.
Podszedł do gęstych, prawie dwumetrowych krzewów. Był to
raczej mały, mroczny i tajemniczy las. To doskonałe miejsce
do zabawy latem - budziło w nim przerażenie.
Nie mógł sobie w żaden sposób wytłumaczyć paraliżujące-
go go strachu. Dziwne zachowanie obcego nie dawało przecież
jeszcze podstaw do obaw. Ale gdzież on się, u diabła, podział?
W miejscu gdzie zniknął obciążone śniegiem gałęzie tworzyły
przeszkodę nie do przebycia i ku zdumieniu Rusty'ego były
nietknięte. Rozejrzał się w koło, lecz nie znalazł żadnych śla-
dów.
- No, wyłaz! - krzyknął zdumiony drżeniem własnego gło-
su.
Zaległa cisza. Rusty nerwowo oblizał wargi. Chciał zajrzeć
do środka, ale zrezygnował. Skoro nie było śladów, to i nie
126
mogło tam być nieznajomego. To było oczywiste. Gdzie zatem
się skrył? Nie było tu innego miejsca, w którym zdołałby się
schować.  Jednak gdzieś muszą być ślady! - pomyślał nagle
Rusty. Trzeba je tylko znalezć i iść za nimi. Zaczął się dokład-
nie rozglądać wokół siebie.
Widział tylko przecinające się z sobą ślady własnych butów.
To było śmieszne. Nagle wśród gałęzi mignęły mu włosy nie-
znajomego i znów poczuł, że jest obserwowany. Ale przecież
nie było tu innych śladów poza tymi, które sam pozostawił!
Obcy był w krzakach a Rusty tłumaczył sobie, że to niemoż-
liwe. Rozejrzał się jeszcze raz dookoła, ale ponownie nic nie
znalazł. Znieg był nienaruszony.
Zbyt przerażony postanowił nie pozostawać dłużej w tym
miejscu. Odwrócił się, by iść do domu, gdy nagle uderzyła go
w policzek gałązka jodły. Rusty krzyknął. Pewien był, że jej nie
dotknÄ…Å‚.
Przeraził się, chciał biec, ale potknął się i zapadł w śnieg,
który sięgał mu do ucha. Coś złapało jego stopę i skręcając ją
boleśnie w kostce, zaczęło go wciągać w dół.
Wrzasnął przerazliwie, czując, jak stalowa dłoń zaciska się
coraz mocniej, nie dajÄ…c szans na ucieczkÄ™.
Wyrwał się ostatkiem sił. W kostce czuł ostry, rwący ból.
Nie oglądając się za siebie, zaczął uciekać. Mocno utykał, serce
biło mu jak szalone, a w uszach czuł jednostajny huk. W każ-
dej chwili to coś mogło go złapać znowu i zaciągnąć w krzaki.
Mimo bólu musiał biec dalej. Zaczepił rękawem o gałęzie
127
krzaków i poczuł jak ostre kolce wbijają mu się w rękę. Zigno-
rował jednak ból i wyszarpnął się z pułapki. Zdołał dobiec do
tej części ogrodu, z której widać było dom. Musiał do niego
dotrzeć.
Bez tchu dopadł do schodów. Zaczął się po nich wspinać,
trzymając się kurczowo balustrady. Ból w kostce był nie do
zniesienia. Ramię krwawiło obficie. Czuł, że płuca pękną mu
zaraz z bólu.
- Rusty, co się stało? Skaleczyłeś się? - Anthea otworzyła
drzwi i patrzyła na niego z przerażeniem. Nie widziała jeszcze
syna w takim stanie.
- Nie wiem - wykrztusił, nie mogąc powstrzymać łez.
Ugięły się pod nim kolana i wpadł w objęcia matki.
- Ależ ty wyglądasz - objęła go mocno - chodzmy do
kuchni, muszę cię dokładnie obejrzeć.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę ż tego, że jest ocalony. Po-
łożył się na starej kanapie i zamknął oczy. Zacisnął z bólu zę-
by, gdy zaczęła przemywać jego poranioną kolcami rękę, a
ciasno zabandażowana kostka zaczęła boleć jeszcze bardziej.
- Będziesz żył - próbowała zbagatelizować wypadek, ale
nie zmieniało to faktu, że jej syn był w ciężkim szoku. - A teraz
mam nadzieję, że powiesz mi wszystko. Czy znowu chodziłeś
po drzewach?
Spojrzał na nią i o mało się z nią nie zgodził. Teraz, w cieple
kuchni, to wszystko wyglądało niewiarygodnie. Poczuł się
bardzo głupio. Ale przecież to wszystko naprawdę się stało.
128
- W dole ogrodu spotkałem chłopca - zaczął, oblizując
drżące usta. - Nie odpowiadał, gdy go wołałem i schował się w
krzakach. Ale gdy zacząłem go szukać, zniknął i nie zostawił
na śniegu żadnych śladów.
- Pewnie się ukrył.
- Ale wówczas powinny pozostać jego ślady.
- Może je zatarłeś swoimi lub zasypała je zadymka, która
się wtedy zaczęła?
- Nie - to już było zbyt proste i niewiarygodne wytłuma-
czenie. Jeszcze parę lat temu pewnie by w nie uwierzył, ale
teraz był już zbyt duży.
- Przestraszyłem się i uciekłem mamo, ale czułem jakby
drzewa i krzaki próbowały mnie zatrzymać.
- To był tylko twój strach.
 Może zatem miała rację - pomyślał. - Krzaki nie robią ta-
kich rzeczy, chyba że w jakichś bajkach.
- No, już dobrze. Napij się herbaty i zapomnij o tym -
wstała i podeszła do kuchenki, na której gotowała się woda. -
Musisz teraz odpocząć. Nie wychodz więcej. Najlepiej pobaw
się u siebie w pokoju. - Na jej piegowatej twarzy malowało się
zamyślenie, gdy napełniała czajniczek. - A, i jeszcze coś, Rusty,
nie baw się więcej w dole ogrodu. Przynajmniej na razie.
- Dlaczego mamo? - patrzył na nią z napięciem - czy my-
ślisz, że tam w dole było coś podejrzanego?
- Nie, oczywiście, że nie - odwróciła się, żeby nie widział
wyrazu jej twarzy. - Wszystko w porządku, lecz to trochę nie- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl