[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Przed nami leżał most - ogromny w świetle gwiazd. Aączył nas z Dervil i miejscowościami na
zachód od Damaskis, spinając brzegi skarpy nad Sticks Creek. Dawno temu Gil i ja wiele razy
przejeżdżaliśmy tędy dwukółką. Ostrożnie wjeżdżaliśmy po luznym, ilastym łupku na dno
wąwozu i do rzeki i z pluskiem brnęliśmy przez płycizny. Gil wyjaśniał inżynierię mostu - w
jaki sposób zostały rozłożone naprężenia i jak ująć to matematycznie. Most był ażurową
konstrukcją z utwardzanego berylinem aluminium. Podstawa toru była płaska, lecz górny
profil uformowano na kształt strun przeciągniętych od powierzchni nośnej do łuku ogromnej
elipsy. Skrajniki spoczywały na potężnych, murowanych przyczółkach. Most był mocny,
nieskomplikowany, funkcjonalny. Uważaliśmy, że jest piękny.
Nawet na moście stosowano podsypkę z małych otoczaków - dla dobra zwierząt. Te małe,
okrągłe kamyki były w rzeczywistości skamielinami stworzeń morskich (tak wyjaśnił Gil),
które żyły miliony lat temu. Może miliardy. Stanowiły pierwszą formę życia na tym świecie i
od nich pochodzÄ… wszelkie inne. Te kamyki wykopano wprost z dna rzeki, potem
posortowano je, oczyszczono i rozsypano między szynami. Sporo ich leżało wkoło.
Zawadziłem stopą o jeden, schyliłem się i podniosłem. W tych właśnie kamieniach są
kazania. Wewnątrz skamieniałych szczątków dzwięczy morze, morze będące domem naszych
przodków.
Wyginęli, a czas godnie ich pogrzebał. Ten wąwóz jest ich grobem. Wyobraz sobie,
Dziekanie Gard, że jesteś potomkiem, i to w prostej linii, kamiennej ryby, ryby kopalnej...
Czerwone życie wkoło nas, niebo nad nami i kamienie u naszych stóp - to wszystko wygłasza
do nas kazania.
Tak, lecz nie to kazanie.
I czego ja się tu niby spodziewam? Nasłuchuję i rozglądam się, jak gdyby Gil miał tu przybyć
i wspiąć się w tę wygwieżdżoną noc na nasyp, potwierdzając swą nieśmiertelność. Lecz było
cicho, tylko szepty w głębi mego umysłu. Koniec trasy. Dotarłem tu i nadal nie mam tematu
do kazania. Nie udało się, koniec ze stypendium, żadnego kolegium. Biedna matka.
Przeszedłem parę kroków po kamykach i słuchałem.
Zwykłe nocne odgłosy. Cisnąłem kamień przez dzwigary i, z głębi doszedł mnie jasny i
wyrazny plusk. Burnie dyszał hałaśliwie u mego boku. Dziwne. Do mostu było piętnaście
stadiów. Gil zmierzył to kiedyś na stadiometrze starej dwukółki. A Burnie był przecież
dużym, zdrowym yedem. Mnie marsz nie zmęczy, oddychałem normalnie i nie byłem
spocony.
Zawołałem Burniego. Teraz przejdę na drugą stronę mostu. Znów nadstawiłem uszu. Nie
chciałem, by zaprzęg złapał nas pośrodku konstrukcji. Ruszyłem, lecz znów się zatrzymałem.
Coś było nie tak. Było zbyt cicho. Burnie zaskomlił. Zwiat nagle stał się niemy. Jeszcze przed
chwilą ptaki nawoływały nad brzegami rzeki, cykały świerszcze, a teraz nastała cisza.
Wytężyłem wzrok, wpatrując się w perspektywę mostu, lecz obłoki co chwilę zakrywały
gwiazdy i niewiele mogłem zobaczyć. Poczułem, jak dostaję gęsiej skórki. Tory były
widoczne tylko do połowy mostu, dalej zdawały się niknąć w czarnej mgle. Byłem zdumiony.
Bumie znów zaczął skomleć. Zmęczenie yeda minęło. Był znów podniecony - tańczył wokół
mnie, poszczekiwał i uparcie wpatrywał się w głąb mostu. Pobiegł kawałek i zatrzymał się
drżący. Poszedłem za nim.
Sierść na barkach zwierzaka zjeżyła się jak kryza. Zaczął głośno szczekać: Burn! Burn! Burn!
Upiorne oświadczenie odbiło się echem w górze i w dole wąwozu.
Była tylko jedna osoba, którą Burnie witał w ten sposób.
Gil, gdzie jesteś? Czy jesteś... tam, w górze?
To nadal był most, lecz już nie ten sam. W tej subtelnej rozmigotanej chwili połączyły się
dwa światy.
Powolnym ruchem podniosłem z torowiska drugi kamień i cisnąłem w ciemność. Nic. Tym
razem żadnego plusku. Jak to było możliwe?
Chmury rozsunęły się i znów ujrzałem gwiazdy.
Coś... ktoś... jakaś wysoka postać zdawała się stać tam, po drugiej stronie mostu, na krawędzi
zasięgu wzroku. Kontury tego czegoś załamywały się i lśniły w blasku gwiazd.
W piersi mi załomotało, ledwo złapałem oddech. Wpatrzyłem się w ciemność.
- Gil? - szepnÄ…Å‚em.
Postać milczała. Pozwolono mu przybyć w niemej postaci na spotkanie ze mną - pomyślałem
i postąpiłem krok, potem drugi. Gdzie zaczynała się pustka?
Przypomniałem sobie w końcu, po co tu przyszedłem.
- Gil! - krzyknąłem tak głośno, że sam się przeraziłem. Rozpacz bywa jednak silniejsza niż
strach. - Gil! Moje kazanie!
Minęła jeszcze chwila, nim coś wykluło się z ciszy. Postać zagwizdała! Była to żwawa, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl