[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wiony sensu. %7ładna znana mi choroba nie miała takich objawów. Nie wątpiłem, że gdybym nawet przewer-
tował całą bibliotekę podręczników weterynaryjnych, nie stałbym się mądrzejszy.
Tak czy siak, widok kociaka ocierającego się o moją dłoń i mruczącego był dostateczną nagrodą, dla
Dicka zaś był wszystkim.
Odprężył się, uśmiechnął.
- Zwietnie pan się nim zajmuje, panie Herriot. Nie posiadam się z wdzięczności. - Potem w jego oczach
zabłysły iskierki niepokoju.
- Ale czy on z tego wyjdzie? Lękam się, że może nie przeżyć któregoś razu.
Cóż, ta kwestia wciąż pozostawała otwarta. Ja także się tego obawiałem, jednak usiłowałem zachować
pogodnÄ… twarz.
- Może to tylko faza przejściowa, Dick. Ufam, że nie będziemy już mieli więcej kłopotów. - Jednak nie
potrafiłem niczego obiecać, a wymizerowany człowiek, leżący w łóżku, świetnie o tym wiedział.
Pani Duggan odprowadzała mnie właśnie do drzwi, kiedy zobaczyłem wysiadającą z samochodu rejo-
nową pielęgniarkę.
- Dzień dobry, siostro - powitałem ją. - Przyszła pani zajrzeć do pana Fawcetta? Przykro mi, że zachoro-
wał.
Skinęła głową.
- Tak, biedaczysko. Taka szkoda.
- Co pani mówi? Czy to coś poważnego?
- Obawiam się, że tak. - Zacisnęła wargi i odwróciła wzrok. -Umiera. To rak. Stan coraz bardziej się po-
garsza.
- Dobry Boże! Biedny Dick! Jeszcze parę dni temu przyniósł mi do lecznicy kota. I nie wspomniał o
tym ni słowem. Czy wie o wszystkim?
- Owszem, wie, lecz to już jest poza nim, panie Herriot. Jest tylko pionkiem w grze. Naprawdę, nie po-
winien umierać.
- Czy... czy on... cierpi? Wzruszyła ramionami.
- Teraz pewnie odczuwa jakieś boleści, jednak pomagamy mu na tyle, na ile pozwala medycyna. Kiedy
potrzebuje, robię mu zastrzyk, ma też środki uśmierzające na wypadek, gdyby nie było mnie w pobliżu. Jest
tak osłabiony, że nie może sam nalać sobie lekarstwa z buteleczki na łyżkę. Pani Duggan chętnie pospieszy-
łaby mu z pomocą ale on jest taki niezależny. - Uśmiechnęła się przelotnie. - Nalewa miksturę na spodeczek
i stamtąd popijają łyżeczką.
- Na spodeczek?... - We mgle, jaka spowijała mój umysł, rozbłysło światełko. - Co to za mikstura?
- Och, morfina z pethidrynÄ…. Doktor Allison zazwyczaj to przepisuje.
Chwyciłem ją za ramię.
- Wracam z paniÄ… siostro.
Kiedy ponownie się zjawiłem, starszy się pan zdziwił.
- Co się stało, panie Herriot? Zapomniał pan czegoś?
- Nie, Dick, chciałem tylko pana o coś zapytać. Czy pańskie lekarstwo jest smaczne?
- Aha, smaczne i słodkie. Można zażywać je bez wstrętu.
- I nalewa je pan na spodeczek?
- Zgadza się. Odrobinę trzęsie mi się ręka.
- A kiedy zażył je pan ubiegłego wieczoru, czy na spodeczku nie zostało przypadkiem parę kropel?
- Owszem, ale dlaczego pan pyta?
- Ponieważ spodeczek stoi przy pańskim łóżku, a Frisk sypia z panem...
Starszy pan leżał nieruchomo i nie odrywał ode mnie wzroku.
- Pan sądzi, że ten mały łobuziak wylizuje resztki ze spodka?
- Założę się, że tak.
Dick oparł głowę o poduszki i parsknął śmiechem. Przeciągłym, pełnym radości śmiechem.
- A więc to to go usypiało! Nic dziwnego! Mnie też niezle zwala z nóg!
Zawtórowałem mu śmiechem.
- Tak czy owak, teraz już mamy jasność, Dick. Kiedy zażyjesz miksturę, to może raczej odstawiaj
spodeczek na kredens.
- Tak zrobię. A Frisk nigdy już tak nie omdleje?
- Nie, nigdy.
- Och, to wspaniale! - Usiadł na łóżku, uniósł drobnego kociaka i przytulił go do twarzy. Westchnął ze
szczerym ukontentowaniem i uśmiechnął się do mnie.
- Panie Herriot - odezwał się. - Już teraz nie mam powodów do zmartwień.
Gdy znalazłem się na ulicy, po raz drugi pożegnałem się z panią Duggan i obejrzałem na mikroskopijny
domek.
-  Nie ma powodów do zmartwień", co? Człowiek naprawdę się cieszy, gdy go widzi.
- A owszem, i o to mu chodzi. Nie chce nikomu sprawiać kłopotów.
Z Dickiem spotkałem się po dwóch tygodniach. Właśnie odwiedzałem przyjaciela w szpitaliku w Dar-
rowby, kiedy w rogu sali ujrzałem starszego pana.
Podszedłem i usiadłem przy nim. Twarz miał straszliwie wychudzoną, ale pogodną.
- Witaj, Dick - odezwałem się.
Popatrzył na mnie sennym wzrokiem i przemówił szeptem: - No tak, panie Herriot. - Na parę chwil
przymknął oczy, potem otworzył je znowu i spojrzał na mnie z bladym uśmiechem. - Cieszę się, że wiemy
już, co dolegało kociakowi.
- Ja też, Dick. Znowu pomilczał.
- Pani Duggan wzięła go do siebie.
- Tak, wiem. Będzie miał u niej dobry dom.
- Aha... aha... - Jego głos stawał się coraz słabszy. - Ale często pragnąłbym mieć go tutaj przy sobie. - [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl