[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Skradziono je ludowi Iraku.
Strona 176
0
- Może i tak, ale teraz ma je Hammoud i my pozwolimy, żeby je sobie za-
trzymał. I żadnych więcej bzdur. Rozumiesz?
- To nie takie proste, Sam. Skąd wiesz, że mnie nie zabiją, kiedy już wrócę
do Londynu?
- Nie zrobią tego. Mój ojciec obiecał z nimi pogadać. Załatwił ci też nową
posadę. O wszystko zadbał.
- Z kim mam podpisać umowę? A może nie wolno mi o to pytać?
- Wolno. Z Bank Arabia. Właścicielem jest palestyński bankier, Asad Bara-
kat. To on pomaga temu Mercierowi przenosić pieniądze. Podobno chcą je prze-
lać do innych banków, żeby je ukryć czy coś w tym rodzaju. Nie wiem. Zresztą to
nie ma znaczenia.
- A zatem on też pracuje dla Hammouda. Mój Boże! Jeżeli tak, to odma-
wiam. Nie zgadzam się na żaden układ.
- Daj spokój, Lina. Wrzuć trochę na luz. Nie bądz taką nerwuską.
Spojrzała mu prosto w twarz. Był pijany i niepewnie trzymał się na nogach.
Nawet gdyby uderzyła go w twarz, nic by to nie dało. Za daleko odpłynął. Ujęła
jego dłoń w swoje.
- Popatrz na mnie - powiedziała. - Czy zapomniałeś już z kim mamy do
czynienia? Oni sÄ… Irakijczykami.
- Wiem, że są Irakijczykami, Lina.
- Zabiją mnie, jak tylko będą mieli okazję. Takie są ich metody.
- Nie zrobią tego. Już nie. Mój ojciec trzyma ich na smyczy. Kierował Ham-
moudem przez ostatnie dziesięć lat.
- Oni mają gdzieś twojego ojca, Sam. Kiedy chodzi o sprawy między Irakij-
czykami, trzymają się własnych zasad gry. Obudz się!
- Hej, słodziutka. Nie kłóćmy się już, dobrze? Od tego zaczyna mnie boleć
głowa. Wróćmy lepiej do hotelu i zdrzemnijmy się trochę. Przecież zeszłej nocy
niewiele spałaś, pamiętasz?
Trącił ją łokciem, aby w ten mało subtelny sposób przypomnieć jej, że ze-
szłej nocy się kochali. Twarz Liny nie zmieniła się. To nie była wina Sama. Na-
prawdę nie chodziło tu o niego. To była jej sprawa. Patrząc w jego przystojną,
241
zmęczoną twarz, Lina poczuła falę smutku. Należała do kobiet, które zawsze,
przez całe życie marzą o szczęśliwym zakończeniu. Tym razem jednak nie było
jej to dane.
- Nie mogę się na to zgodzić - powiedziała cicho. - Złożyłam przysięgę.
- Cotakiego?
- Nic. - Dotknęła dłonią zarumienionego policzka Sama. Teraz wyglądał na
bardziej zmęczonego niż pijanego. - Ty idz i się prześpij - powiedziała. - Przyda
ci się drzemka, kochanie. Spotkamy się pózniej w hotelu. Najpierw muszę zabrać
rzeczy z miejsca, gdzie nocowałam. Potem do ciebie dołączę.
- Obiecujesz?
- Oczywiście. Bądz ostrożny. Nie daj się złapać selouwa.
- Co to jest, do diabła, ta selouwal
- Licho, które mieszka w rzece Tygrys i straszy dzieci. Nie jest tak miłe jak wawi.
Bardzo się złości, kiedy ludzie robią złe rzeczy, na przykład kiedy za dużo piją.
Sam spojrzał na nią zawstydzony.
- Przepraszam, że się upiłem. To jakoś tak samo się dzieje, kiedy rozmawia
siÄ™ z moim ojcem.
- Mężczyzni są żałośni - stwierdziła. Delikatnie pchnęła go ku ulicy. Skręcił
w lewo, w kierunku jeziora i hotelu na jego przeciwległym brzegu. Kiedy Sam
zniknął jej z oczu, Lina także wyszła na ulicę. Poszła w prawo, w stronę dworca
towarowego i swojego małego pokoju, w którym zostawiła komputer.
40
Strona 177
0
W Genewie aż roiło się od spacerowiczów przechadzających się parami albo
trójkami, tak że samotna kobieta mogła z powodzeniem kryć się w ich cie-
niu. Lina przemierzała miasto zakręcając zawsze pod kątem prostym. Za każdym
razem, gdy zbliżała się do kolejnego skrzyżowania, wyglądała zza kamiennych
fasad budynków szukając irackich agentów. Wiedziała, że wciąż jeszcze byli w mie-
ście i szukali jej pomimo obietnic ojca Sama. Podejrzewała, że przedtem czekali
na nią przy Credit Mercier, tak jak poprzednim razem, a teraz pewnie wysłali
swoich ludzi na ulice miasta. To nie była wina Sama, powtarzała sobie Lina w my-
ślach. Trzeba było spojrzeć tej bestii w oczy, żeby zrozumieć, jaka jest grozna.
W przeciwnym razie nie wiedziało się nic.
Ukradkiem przemknęła przez stare miasto. Szła na południe, wzdłuż Rue
des Granges, trzymając się z dala od jeziora. Skręciła w Rue Henri Fazy, po
czym weszła w Rue de Hotel de Ville, na każdym rogu szukając mężczyzn
o ciemnych twarzach, agentów w niebieskich dżinsach, płaszczach i zielonych,
gabardynowych garniturach. Aysych w tweedowych marynarkach oraz takich,
którzy udawali, że czytają gazety. Nie miała pojęcia, jak wyglądał kolejny za-
242
stęp jej prześladowców. Rozpoznać ich mogła dopiero, gdyby zaczęli ją gonić.
Przystanęła kiedy dotarła do dużej ulicy handlowej o nazwie Boulevard Hel-
vetique. Była to dość duża arteria komunikacyjna, zapchana autobusami i tak-
sówkami. Oczywiste miejsce do wystawienia obserwatorów. Lina zastanawiała
się przez chwilę, czy powinna wziąć taksówkę, ale zdecydowała iść dalej pie-
chotą. Schowała się za dwoma wysokimi niemieckimi biznesmenami, którzy
rozprawiali o czymś z ożywieniem. Chciała przejść przez bulwar, a potem prze-
dostać się mostem przez rzekę L'Arve do swojego pensjonatu w pobliżu dwor-
ca towarowego. Idąc prosto wzdłuż Boulevard Helvetique zarejestrowała coś
kątem oka. Jakiś nagły ruch, jakby ptak wyfrunął spod osłony liści. Mężczyzna
w kafejce, którą właśnie minęła, gwałtownie podniósł się od stolika i szybko
ruszył za nią. Obejrzała się, żeby na niego spojrzeć. Wyglądał jak krótki pisto-
let, był niski i krępy. Miał na sobie luzny brązowy garnitur. Odwrócił wzrok,
kiedy popatrzyła mu w oczy.
Skręciła w prawo, w małą uliczkę o nazwie Rue Senebier. Kiedy mały czło-
wieczek w brązowym garniturze wszedł w uliczkę za nią, Lina zaczęła biec. Sły-
szała odgłos jego butów stukających o bruk. U wylotu ulicy znajdował się duży
park otaczający uniwersytet. Na jednym z rogów stał policjant. Lina przez mo-
ment zastanawiała się, czy nie zawołać go, tak jak zrobiła to już raz w pobliżu
jeziora, ale przypomniała sobie pogróżki Merciera, który chciał ją oddać w ręce [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl