[ Pobierz całość w formacie PDF ]

bardzo pewny, że knują jego śmieć, tak jak Barkovitch zabił kiedyś Ranka.
Zmusił się do szybszego marszu, dogonił ich. Bez słowa zrobili mu miejsce.
(Przestaliście rozmawiać o mnie, no nie? Ale rozmawialiście. Myślicie, że nie wiem?
Myślicie, że zwariowałem?). Poczuł się lepiej. Chciał być z nimi, zostać z nimi, dopóki nie
umrze.
Minęli tablicę, która w tępo zdumionych oczach Garraty'ego wyrażała nieprawdopodobne
wariactwo wszechświata, grzmiący śmiech sfer niebieskich, a napis na niej głosił: 78
KILOMETRÓW DO BOSTONU! MO%7Å‚ECIE DOJZ! Gdyby mógÅ‚, zawyÅ‚by ze Å›miechu.
Boston! Sam dzwięk tego słowa był mityczny, niewiarygodny.
Baker znów znalazł się obok niego.
- Garraty...?
- Co?
- JesteÅ› za?
- HÄ™?
- Za. Czy jesteÅ› za? Garraty, proszÄ™.
Oczy Bakera błagały. Był otwartą raną, żywą krwią.
- No. Jestem za. Jestem za, Art. - Nie miał pojęcia, o czym Baker mówi.
- Teraz umrÄ™, Garraty.
- W porzÄ…dku.
162
- Jak wygrasz, zrobisz coś dla mnie? Boję się poprosić kogoś innego. - I Baker szerokim
gestem objął pustą drogę, jakby była nadal pełna zawodników. Przez paraliżującą chwilę
Garraty zastanawiał się, czy może oni wszyscy nadal tam są, maszerujące upiory, które
Baker potrafi dojrzeć w tym momencie.
- ZrobiÄ™ wszystko.
Baker położył mu dłoń na ramieniu. Garraty nie wytrzymał, wybuchnął płaczem. Myślał,
że serce wyskoczy mu z piersi i będzie płakało własnymi łzami.
- Wyłożoną ołowiem - powiedział Baker.
- Przejdz jeszcze trochę - mówił Garraty przez łzy. - Jeszcze trochę, Art.
- Nie... nie mogÄ™.
- W porzÄ…dku.
- Może się jeszcze kiedyś zobaczymy, kolego - powiedział Baker i z roztargnieniem otarł
krew z policzka, Garraty opuścił głowę i płakał.
- Obiecaj mi, że nie będziesz patrzył - poprosił Baker. Garraty tylko skinął głową.
- Dzięki. Byłeś moim przyjacielem, Garraty. - Baker próbował się uśmiechnąć. Na ślepo
wyciągnął rękę i Garraty nią potrząsnął.
- O innym czasie, w innym miejscu - powiedział Baker.
Garraty ukrył twarz w dłoniach. Krztusił się rwanym szlochem, wywołującym ból daleko
większy niż wszystko, co mógł spowodować Wielki Marsz.
Miał nadzieję, że nie usłyszy strzałów. Ale usłyszał.
Rozdział osiemnasty
Ogłaszam tegoroczny Wielki Marsz za zakończony. Panie i panowie... obywatele... oto
zwycięzca!
Major
Byli sześćdziesiąt cztery kilometry od Bostonu.
- Opowiedz nam jakaś historyjkę, Garraty - niespodziewanie odezwał się Stebbins. -
Opowiedz nam historyjkę, która pozwoli nam zapomnieć o kłopotach. - Postarzał się nie-
wiarygodnie; Stebbins był starcem.
- Tak - poparł go McVries. On także wyglądał na zasuszonego staruszka. - Opowiastkę,
Garraty.
Garraty spojrzał tępo to na jednego, to na drugiego, ale nie ujrzał żadnej kpiny, jedynie
sięgające szpiku kości znużenie. Opadał z sił; wszystkie wredne, zadawnione bóle po-
wracały z pośpiechem.
Zamknął oczy. Kiedy je otworzył, świat podwoił się i dopiero po dłuższej chwili z oporami
stopił w jedno.
- Dobra - rzekł.
163
McVries z powagą klasnął trzy razy w dłonie. Szedł z trzema upomnieniami, Garraty miał
jedno, Stebbins żadnego.
- KiedyÅ›, bardzo dawno temu...
- Nie chcę słuchać pieprzonej bajeczki - przerwał Stebbins.
McVries zachichotał.
- Jeszcze się wam spodoba! - powiedział chytrze Garraty. - Słuchajcie!
Stebbins wpadł na Garraty'ego. Jeden i drugi dostali upomnienie.
- Lepsza bajka niż nic - dodał Garraty. - Zresztą to nie bajka. Chociaż dzieje się w
nieistniejącym świecie, to nie znaczy, że jest bajką. Nie mam na myśli...
- Opowiadaj! - rozkazał kapryśnym tonem McVries.
- Dawno, dawno temu - zaczął Garraty - był sobie Biały Rycerz, który wyruszył w świat
na Zwiętą Wyprawę. Opuścił swój zamek i szedł przez Zaczarowany Las...
- Rycerze jeżdżą konno - zaprotestował Stebbins.
- W takim razie jechał konno przez Zaczarowany Las. Jechał. I miał wiele dziwnych
przygód. Pokonał tysiące trollów i goblinów, i masę wilków. Może być? Wreszcie dotarł
do królewskiego zamku i spytał, czy może zabrać Gwendoline, Przeczystą Panią, na
długi spacer za mury zamku.
McVries zarechotał.
- Król nie chciał pozwolić - ciągnął Garraty - bo wyobrażał sobie, że nikt nie jest
odpowiedni dla jego córki Gwen, sławnej na cały świat Przeczystej Pani, ale Przeczysta
Pani kochała Białego Rycerza tak bardzo, że zagroziła ucieczką do Dzikiej Kniei, jeśli...
jeśli... - Zakręciło mu się w głowie, poczuł się tak, jakby leciał w powietrzu. Ryk tłumu
docierał do niego jak huk morza w głębi długiego stożkowatego tunelu. Wreszcie zawroty
głowy minęły, ale powoli.
Rozejrzał się. McVries spał. Szedł prosto w tłum.
- Hej! - krzyknÄ…Å‚ Garraty. - Hej, Pete!
- Zostaw go w spokoju - rzekł Stebbins. - Dałeś słowo.
- Odpieprz się - powiedział głośno i wyraznie Garraty. Pobiegł do McVriesa. Położył mu
dłoń na ramieniu. McVries ocknął się, popatrzył na niego sennie, z uśmiechem.
- Nie, Ray. Czas usiąść. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl