[ Pobierz całość w formacie PDF ]

łam przysięgi, bo byłby to niewybaczalny błąd".
Spełnił jej prośbę. Odczekał, aż Keu i królowa odjechali
dostatecznie daleko, i dopiero wtedy ruszył za nimi. Zatrzy-
mał się na skraju Północnego Lasu, by dać seneszalowi czas.
Kiedy uznał, że nadeszła właściwa pora, odnalazł pole walki.
Widok, jaki ujrzał, nie był dla niego zaskoczeniem: pokonany
Keu leżał na trawie zlany krwią. Ułożył rannego wygodnie
pod drzewem i ruszył w pościg za Malagantem, gotowy odbić
brankÄ™.
- Kocham, kocham, kocham - powtarzał półgłosem
młody rycerz, siedząc samotnie przy dogasającym ognisku.
Sam dziwił się uczuciu, jakie ogarniało go na każdą myśl
o Ginewrze. Miał wrażenie, że kobieta jest tuż obok, lecz
rozumiał, że to nieprawda. Zwiadomość jej nieobecności
oraz obawa o bezpieczeństwo damy jego serca napełniały go
głębokim bólem. Nie troszczył się o własny los: nie znał go,
ale czuł się wybrańcem. Jedno było pewne: pragnął służyć
Ginewrze i poświęcić jej swoje życie. Nie wiedział, z czym
to się wiąże. Nie chciał wiedzieć i to był jego wielki błąd.
Wczesnym rankiem udał się w dalszą drogę i po przebyciu
kilku mil stanÄ…Å‚ wreszcie na skraju lasu. Kamienna droga opa-
97 _
dała stamtąd w głąb doliny, której środkiem płynęła prawie
wyschnięta rzeka. Kiedy rycerz dotarł do jej brzegu, niebo na-
gle pociemniało. Spojrzał w górę. Ciemne, gęste chmury
przesłoniły słońce. Chcąc przedostać się na drugą stronę,
próbował popędzić konia, lecz ten nie ruszył się z miejsca.
Zdenerwowany spiął go mocno ostrogami, aż brzuch
wierzchowca spłynął krwią. Bez skutku. Zszedł na ziemię,
chwycił drżące zwierzę za uzdę i wszedł do płytkiej wody.
Lodowate zimno przeszyło mu stopy. Postąpił jeszcze
dwa kroki, próbując zmusić konia, by szedł za nim. Woda
w rzece była nie tylko lodowato zimna, ale w dodatku gęsta
jak rtęć. Jakby żyła jakimś tajemnym życiem: to falowała
groznie, to znów rozlewała się całkiem płasko. Wędrowiec
czuł, że sztywnieją mu nogi, stając się jednocześnie ciężkie
jak kamienie. Ciągnąc z cafej siły stawiającego opór wierz-
chowca, starał się przyspieszyć kroku. Ostry mróz utrudniał
oddychanie, dolna połowa ciała zmieniała się w bryłę lodu.
Choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa, brnął naprzód, aż
ostatnim wysiłkiem padł na kamienie po drugiej stronie rze-
ki, wypuszczając z dłoni cugle. Uwolniony rumak zarżał
i wyrwał się do przodu, lecz po chwili padł wyczerpany na
trawę. Wykończony rycerz z trudem uwolnił stopy ze śmier-
cionośnej wody i wspiął się na brzeg.
Potrzebował dłuższego czasu, by się rozgrzać. Leżąc na
trawie, ujrzał, że jego koń powoli dochodzi do siebie: prze-
stał drżeć, a po chwili podniósł się z ziemi. Stopniowo rów-
nież on sam odzyskał siły i bez większego problemu stanął
na nogach.
Nigdy wcześniej nie widział równie dziwnej rzeki. Naj-
widoczniej ktoś musiał rzucić na nią zły czar. Nie chciał
o tym dłużej myśleć. Podszedł do konia, pogłaskał go po
98
szyi, zasiadł w siodle i nie odwracając głowy, ruszył prosto
przed siebie.
Nie zajechał daleko; gdy wspiął się na szczyt sąsiedniego
wzgórza, drogę zagrodził mu potężny mur. Wznosił się na
wysokość czterech mężczyzn i był zbudowany z wielkich blo-
ków czarnego kamienia. Młodzieniec postanowił go obejść.
Po wschodniej stronie ujrzał wielką bramę otwartą na oścież.
Kiedy bez wahania wjechał do środka, ujrzał przed sobą dru-
gi, podobny mur.
W tej samej chwili rozległ się głuchy dzwięk, który spłoszył
konia. Rycerz odwrócił głowę i ujrzał, że ciężkie skrzydła
zamknęły się za jego plecami. Wokół nie było żywej duszy,
Bezimienny nie dostrzegł też żadnego systemu łańcuchów,
pozwalającego z daleka otwierać i zamykać bramę. Czarne
niebo rozświetlały teraz siarkowożółte błyski. Od czasu do
czasu spomiędzy chmur dobiegał grozny pomruk grzmotów.
Zsiadł z konia, popchnął żelazną kratę i gotowy na wszyst-
ko, z dłonią na rękojeści miecza, znalazł się po drugiej stronie
wewnętrznego muru. Teren poza nim był rozległy jak sporej
wielkości miasteczko, lecz zamiast domów zastał groby. Dzie-
siątki mogił. Ułożone współśrodkowo, wokół białej, podobnej
do maleńkiego zamku kaplicy, proste nagrobki wykonane by-
ły z białego kamienia. Dwa głośne uderzenia pioruna rozległy
się, gdy wędrowiec podchodził do pierwszych z nich.
Na każdej płycie wyryty w kamieniu napis głosił:  Tu
spocznie taki to a taki rycerz". Zaskoczony przykro mło-
dzieniec czytał kolejne nazwiska: Kliges, Sagremor, Hektor,
Girflet, Erek, Keu. Wszystkich ich przed kilkoma dniami
widział zdrowych na dworze króla Artura. Brehu, Karadi-
gas, Tohort, Beduier, Lukan. W ostatnim kręgu, tuż przy
kaplicy, znalazł nazwisko Iwena, a kawałek dalej - Gowena.
99 _
Rozpętała się gwałtowna burza. Błyskawice raz po raz
rozrywały czarne niebo. Objęte upiornym światłem kamie-
nie rozciągały się aż po same mury. Po raz pierwszy w życiu
Bezimienny czuł, że się boi. On, który miał odwagę walczyć
z każdym przeciwnikiem, w tym pustym, ponurym miejscu
naznaczonym grozą śmierci spotęgowaną nawałnicą czuł się
niepewnie i nie bardzo wiedział, jak się zachować. Jedno tyl-
ko przyszło mu do głowy: iść naprzód. U stóp kaplicy zna-
lazł jeszcze cztery groby. Dwa po lewej i dwa po prawej
stronie. Na kamieniach po lewej przeczytał nazwiska ryce-
rzy, którzy nie byli mu znani: Persewala i Galahada. Kamie-
nie po prawej ustawione były tak blisko siebie, że mogło się
wydawać, iż wieńczą jeden wspólny grób. Bezimienny po-
chylił się i zadrżał z przerażenia, gdy w świetle kolejnej bły-
skawicy odczytał nazwisko Ginewry.
Odruchowo odskoczył do tyłu. Jakże to? Nie mógł uwie-
rzyć własnym oczom. Ona ma umrzeć? Nie wyobrażał sobie
śmierci tej, którą kochał całym sercem. Nie zwracał uwagi
na ostatnią płytę, tylko dobył miecza i patrząc w rozjaśnione
błyskawicami niebo, szukał słów, by rzucić wyzwanie śmier-
ci. Nagle usłyszał wołanie i pomyślał, że to jej głos.
- Rycerzu! Rycerzu, przyjdz do mnie!
- Kto mnie woła?
- Rycerzu! Tu jestem, w kaplicy.
Strach ustąpił miejsca zdziwieniu. Bezimienny rozpoznał
głos młodej kobiety, delikatny, a zarazem zdecydowany. Jej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl