[ Pobierz całość w formacie PDF ]

smyczy zdaje się niczego nie zauważać. Siada na sąsiedniej ławce. Psiak
podbiega, napina smycz, szczeka na Thursena. Thursen unosi Å‚eb i mierzy malca
żółtym spojrzeniem wilczych ślepi.
Chcę go uspokoić, już wyciągam rękę, ale Karr ze znużeniem kręci
głową. Thursen nie musi nawet warczeć. Terier milknie, podkula ogon pod
siebie i z piskiem chowa siÄ™ za nogami pani. Damulka Å‚ypie groznie na Karra,
ale on już zdążył ponownie zwiesić głowę i wbić spojrzenie w swoje dłonie,
splecione na kolanach. Dzisiaj po raz pierwszy od śmierci Sjóll jedzie do miasta
w ludzkiej postaci. Nie miał wyjścia, wilki potrzebują pieniędzy. Wszystko
poszło na kurtkę Zrrie. A Karr chce jeszcze kupić kwiaty pod drzewo Sjóll.
Norrock nie może zostawić Zrrie samej. Thursen prosił, żebym kupiła też
czekoladę dla Karra. Może to mu choć trochę pomoże. Wygląda fatalnie, jakby
stracił całą chęć życia. Mam nadzieję, że Thursen o niego zadba. Thursen nie ma
obroży, tylko chustkę, którą sama mu zawiązałam. Zbliżamy się do ich stacji.
Głaszczą Thursena po szorstkiej sierści, gdy idzie do wyjścia w ślad za Karrem.
Kar nie uznaje smyczy. Widzę po nich, że obaj się boją. Boją się ludzi. Ich
bliskości. Ich spojrzeń. Ale wiem też, że ulica jest o wiele mniej niebezpieczna
niż polowanie o zmierzchu.
Sygnał ostrzegawczy i drzwi zamykają się z sykiem. Sama jadę dalej. Na
Friedrichstrasse kłębią się turyści. Kobieta o przenikliwym głosie opowiada
historię miasta. Jak stado baranów idą za nią do wyjścia. Idę wąskim tunelem na
stację metra. Na peronie jest niemal pusto, tylko grupa chłopaków siedzi na
ławce. %7łartują, śmieją się głośno. Jeden z nich trzyma butelkę piwa. Mimo
zakazu palenia na peronach zapala papierosa. Dym drapie mnie w nos.
Nadjeżdża pociąg. Specjalnie wsiadam do innego wagonu niż oni. Pogrążam się
w rozmyślaniach o domu Thursena.
Jazda ciągnie się w nieskończoność. Za długo. Niecierpliwię się,
niepewność oplata mnie jak wąż. Kornelkirschenweg to ulica dłuższa, niż
sądziłam. Wychodzi słonce, rozjaśnia ponury dzień. Mimo to w dzielnicy
mieszkalnej prawie nie widać ludzi. Aapię się na tym, że wypatruję starego opla.
I wtedy staję przed tym domem. To naprawdę dom ze zdjęcia. Czuję się,
jakbym nagle znalazła się w filmie. Jakby świat marzeń przenikał do
rzeczywistości. Na wszelki wypadek porównuję go z fotografią. Drzewo przed
domem jest wyższe. A tam, gdzie na fotografii jest rabatka, dzisiaj rosną
krzewy. Oczywiście piłki już nie ma. Nie zwracam uwagi na kroki za plecami.
Chcę usunąć się z drogi, zrobić przejście, podchodzę więc do ogrodzenia. Kroki
zatrzymują się i nagle czuję, że ktoś zagląda mi przez ramię.
- Skąd masz to zdjęcie? - pyta młody kobiecy głos.
Cholera! Cały czas myślałam tylko o tym, żeby odnalezć ten dom. Nie
zastanawiałam się, co powiem. Co teraz? Ile mogę powiedzieć? Odwracam się
powoli. Prostuję się. Chrząkam. Zaschło mi w gardle. Słowa dławią.
- Szukam chłopaka, który kiedyś tu mieszkał.
- Muszę wiedzieć, kto ci dał to zdjęcie.
- To nie jest zdjęcie, nie widzi pani? - Podaję jej arkusik. - To tylko
wydruk, kopia. Oryginał pokazał mi przyjaciel.
- Widzę, że to nie oryginał. - Odpycha moją dłoń. - Jest czarno-białe. A
teraz powiedz w końcu, skąd je masz.
- Nie mogę. Ale muszę wiedzieć, kim był chłopak, który tu mieszkał. Jeśli
wie pani, jak się nazywa, proszę mi powiedzieć.
- Czy wiem, jak się nazywa? Oczywiście. Po prostu zniknął. A teraz
przychodzisz tu z tym zdjęciem, które wtedy zabrał, i nie chcesz mi powiedzieć,
gdzie je widziałaś. Ten chłopak to mój brat! Straciłam młodszego brata. Wiesz,
co to znaczy?
- Tak - odpowiadam i patrzÄ™ w jej piwne oczy. Stoi nieruchomo.
Zaczynam płakać.
- Mój brat umarł niecałe pół roku temu - mówię. Pamiętam to, jakby
wydarzyło się wczoraj. Udaje mi się powstrzymać szloch, ale słowo  umarł z
trudem przechodzi mi przez gardło. Kąciki ust z własnej woli wyginają się do
dołu, w podkówkę. Są silniejsze ode mnie.
Kobieta unosi brwi. Przez chwilÄ™ na jej twarzy maluje siÄ™ wyraz
niedowierzania. A potem kiwa głową. - Wejdzmy do środka - mówi.
W holu ściągam buty i kurtkę i idę za nią w samych skarpetkach.
Prowadzi mnie do kuchni. Siadam przy stole. Terakota jest zimna, powietrze
pachnie świeżym pieczywem. Młoda kobieta, nieco ponad dwadzieścia lat, tak
sądzę, stawia przede mną butelkę wody mineralnej i daje mi spokój. Nie chcę
wody. Chcę chusteczkę. Znowu. Zaraz paczka będzie pusta.
Kiedy już przestałam smarkać, wraca do tematu zdjęcia.
- Jestem Agnetha - przedstawia się i siada naprzeciwko mnie. - Mówmy
sobie po imieniu.
- Luisa - odpowiadam, bo nie chcę okazać się niegrzeczna. Więcej nie
musi o mnie wiedzieć. Szukam odpowiedzi, ale sama nie chcę uchylać rąbka
tajemnicy.
Podsuwa mi fotografię. Powoli, jakby stół blokował mały arkusik. A
potem cofa rękę i pokazuje mi zdjęcie. Nie mogę oderwać od niego wzroku.
Spocony, roześmiany, szczęśliwy. Thursen. Nie, to nie Thursen. To ten chłopak,
zanim stał się Thursenem.
Kiwam głową.
- Lars Anton Lund - mówi.
W końcu wiem. Zamykam oczy, czuję, jak moje dłonie drżą na fotografii.
Ma piwne oczy. Piwne oczy i brązowe włosy. Przerażona, unoszę powieki, gdy
Agnetha chwyta mnie za rękę.
- Powiedz mi chociaż, czy on żyje! - krzyczy. Wyrywam rękę, strącam
butelkę wody, która z hukiem rozpryskuje się na podłodze. Mam mokre
skarpetki. ChcÄ™ uciec, byle dalej stÄ…d, ale nie ruszam siÄ™.
Tak, wiem, jak to jest, stracić młodszego brata. Mam jej powiedzieć, że
teraz mieszka w lesie? Jako wilk? %7łe mało brakowało, a zabiłby człowieka?
Zrozum, Agnetho, nic nie mogę ci powiedzieć! Ale jedno mogę zdradzić.
- %7łyje. Nie padł ofiarą przestępstwa.
Kiwa głową, wstaje, wyjmuje szufelkę i zmiata kawałki szkła.
- Nie obawiałam się, że ktoś mu coś zrobił, raczej że on sam... - Mówi tak
cicho, że ledwie ją słyszę.
- Dlaczego? - pytam.
- Nasza mama... Chorowała od dłuższego czasu. Miała depresję. Znalazł
ją po powrocie ze szkoły. Martwą. W sypialni.
- Tutaj? W tym domu?
Skorupy trafiają do kubła. Zamyka go i mówi dalej:
- Tak. Na piętrze. Ojciec chciał sprzedać dom. Lars nie mógł tu
wytrzymać. A potem zniknął. Z dnia na dzień. Zostaliśmy tutaj. Chcieliśmy być
na miejscu, gdyby wrócił.
- Moi rodzice wyprowadzili się, gdy tylko było po wszystkim. Wyrzucili
wszystko, co im przypominało mojego brata. Chcieli zacząć nowe życie.
Agnetha wzdycha.
- Tutaj nigdy nie będzie po wszystkim. Mieszkam w muzeum. Nie wolno [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl