[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Co pani mówiła o Brawley? Ricky pojechała do Brawley?
Gdyby nie jej mąż, powiedziałaby mi na pewno więcej. Zawahała się przez
moment, przybrała urzędową minę i powtórzyła:  Proszę porozmawiać z dok-
torem Bernsteinem. Jeżeli nie jadł pan jeszcze śniadania, tu obok jest bardzo miły
bar.
Wstąpiłem do tej knajpki (rzeczywiście miłej), zjadłem porządne śniadanie,
skorzystałem z umywalni, doprowadziłem się do porządku, ogoliłem i przebrałem
w nowÄ… koszulÄ™ kupionÄ… w automacie.
Larrigan pewnie poinformował doktora Bernsteina o mojej porannej wizycie,
gdyż ten młody człowiek, który uzupełniał w klinice swoje kwalifikacje, zacho-
wywał się nader powściągliwie.
 Panie Davis, jest pan również  śpiochem . Dlatego nie należałoby zapo-
minać, że istnieją przestępcy, którzy żerują na łatwowierności i niedostatecznej
orientacji świeżo obudzonych. Znaczna część hibernowanych dysponuje poważ-
nym majątkiem. Początkowo żaden z nich zupełnie nie orientuje się w obecnym
świecie; są zazwyczaj osamotnieni i trochę wystraszeni  idealny cel dla oszu-
stów.
 Ale ja chcę tylko wiedzieć, dokąd pojechała, nic więcej! Jestem jej kuzy-
nem, dałem się zahibernować wcześniej niż ona, i do głowy mi nie przyszło, że
ona zrobi to samo.
 Prawie zawsze podają się za krewnych.  Przyjrzał mi się badawczo. 
Czy myśmy się już kiedyś nie widzieli?
 Nie sądzę. Chociaż. . . może gdzieś w mieście albo w metrze. . .  Ludzie
zawsze uważają, że już mnie kiedyś widzieli.  Panie doktorze, a może zadzwo-
niłby pan do doktora Albrechta ze schroniska Sawtelle i o mnie zapytał?
Ale i to nie poskutkowało.
 Proszę przyjść pózniej i porozmawiać z dyrektorem. On zadzwoni do Saw-
telle. . . albo na policję  w zależności do tego, co uzna za stosowne.
Wyszedłem. Być może popełniłem błąd, ale nie wróciłem już do kliniki. Praw-
dopodobnie, gdybym spotkał się z dyrektorem (po jego rozmowie z doktorem
Albrechtem), otrzymałbym dokładne informacje. Ale ja wynająłem aerotaxi i po-
leciałem prosto do Brawley.
118
Zmarnowałem w Brawley trzy dni, zanim trafiłem na ślad Ricky. Oczywiście
szybko odkryłem, że mieszkała tam kiedyś razem z babką. Jednak starsza pani
zmarła przed dwudziestu laty, a Ricky postanowiła uciec w sen. Brawley liczy
sobie raptem sto tysięcy mieszkańców, toteż odnalezienie dokumentów sprzed
dwudziestu lat nie stanowiło dla mnie specjalnego problemu. Kłopoty miałem ze
śladem sprzed tygodnia. Jak się pózniej okazało, trochę wypływały one z faktu,
że Ricky podróżowała z jakimś mężczyzną, a ja poszukiwałem samotnej kobiety.
Kiedy dowiedziałem się, że ktoś jej towarzyszy, przypomniały mi się uwagi dok-
tora Bernsteina o oszustach wykorzystujących  śpiochów , i zdwoiłem wysiłki.
Jeden z tropów zaprowadził mnie aż do Calexico. . . niestety był fałszywy.
Wróciłem do Brawley, zacząłem znowu krążyć, złapałem w końcu ślad, tym ra-
zem do Yumy.
Tutaj dałem za wygraną, ponieważ okazało się, że Ricky wyszła za mąż. To, co
zobaczyłem w księdze zapisów okręgowego archiwum, zaszokowało mnie tak, że
rzuciłem wszystko w diabły i wsiadłem w samolot do Denver. Zdążyłem przedtem
wysłać Chuckowi pocztówkę z prośbą, by zebrał rzeczy z mojego biurka i spako-
wał wszystko, co miałem w gabinecie.
W Denver zabawiłem tylko tyle czasu, ile potrzebowałem na wizytę w firmie
dostarczającej materiały dla dentystów. Nie byłem tam od momentu zakończe-
nia Sześciotygodniowej Wojny, kiedy razem z Milesem pojechaliśmy prosto do
Kalifornii.
Denver jako nowa stolica wywarło na mnie ogromne wrażenie. Z tego, co sły-
szałem, schron przeciwatomowy prezydenta jest zagrzebany głęboko pod Górami
Skalistymi. Nawet jeżeli to prawda, to na powierzchni zostało całe mnóstwo zbęd-
nych rzeczy. Było tam chyba jeszcze ciaśniej niż w Wielkim Los Angeles.
W hurtowni kupiłem dziesięć kilogramów czystego złota  izotopu 197 
w formie drutu o średnicy czternastu milimetrów. Zapłaciłem 86 dolarów i 10
centów za kilogram, chociaż cena kruszcu przeznaczonego do celów technicznych
wynosi tylko 70 dolarów. Cala ta transakcja zadała śmiertelny cios mojej jedynej
tysiącdolarówce.
Owinąłem drut dookoła pasa i wyjechałem do Boulder.
Doktor Twitchell nadal tam mieszkał, chociaż już nie pracował. Jako eme-
rytowany profesor większość czasu spędzał w barze klubu uczelnianego. Cztery
dni upłynęły, zanim dopadłem go w innym barze, obcy bowiem nie mają prawa
wstępu do tego uświęconego ośrodka kultury uniwersyteckiej. Kiedy go wreszcie
złapałem, zaproszenie na jednego okazało się sprawą całkiem prostą.
Była to postać tragiczna, jakby żywcem przeniesiona z greckich tragedii 
ruina wielkiego człowieka. Miał świecić jak gwiazda na firmamencie nauki ra-
zem z Einsteinem, Bohrem i Newtonem, a tymczasem wyniki jego pracy znało
dosłownie kilku specjalistów w dziedzinie teorii pola. Kiedy się spotkaliśmy, jego
genialny mózg był skwaszony rozczarowaniem, zmącony starością i przesączony
119
alkoholem. Porównywałem go w myśli do ruin pięknej niegdyś świątyni, której
dach się zapadł, połowa kolumn runęła, a całość porosła pnączami dzikiego wina.
Mimo to miał więcej oleju w głowie niż ja w najświetniejszym okresie. Wie-
działem, że mam przed sobą geniusza.
Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, podniósł głowę, spojrzał mi prosto
w oczy i zapytał:  To znowu pan?
 ProszÄ™?
 Był pan jednym z moich studentów, prawda?
 Niestety nie, nigdy nie miałem tego zaszczytu.
Zazwyczaj, gdy ludzie twierdzą, że już mnie widzieli, gwałtownie protestuję.
Tym razem postanowiłem inaczej to rozegrać.
 Może pan ma na myśli mojego ciotecznego brata, rocznik  86. Uczęszczał
na pana wykłady.
 Możliwe. W jakiej specjalności bronił pracy?
 Musiał odejść z uniwersytetu bez tytułu, panie doktorze. Szczerze jednak
pana podziwiał. Przy każdej rozmowie o studiach wspominał o panu z ogromnym
szacunkiem.
Na pewno nigdy nie znajdziecie wroga w matce, jeśli w porę pochwalicie
jej dziecko. Doktor Twitchell pozwolił mi wreszcie usiąść i dał się zaprosić na
drinka. Największą słabością tego człowieka była zarozumiałość. Wiele godzin
w ciągu tych czterech dni przed nawiązaniem znajomości strawiłem w bibliotece
uniwersyteckiej, wbijając sobie do głowy wszystkie szczegóły dotyczące profeso-
ra. Wiedziałem, jakie napisał referaty i gdzie je wygłaszał, jakie otrzymał uniwer-
syteckie i honorowe tytuły oraz jakie dzieła stworzył. Spróbowałem przeczytać
jedno z tych prostszych, ale już na dziewiątej stronie przestałem rozumieć, o co
chodzi, choć kilka wyrażeń i wzorów pamiętałem jeszcze długo.
Wyjaśniłem mu, że zajmuję się po amatorsku nauką i właśnie szukam mate-
riałów do książki Zapoznani geniusze.
 O czym ma traktować?
Z zażenowaniem przyznałem się, że  moim zdaniem  książkę należałoby
zacząć od przedstawienia jego drogi życia i osiągnięć naukowych. . . pod warun-
kiem, że byłby skłonny troszeczkę zrezygnować z dobrze znanej nieprzystępności.
Oczywiście, podstawowe wiadomości powinny pochodzić od niego. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl