[ Pobierz całość w formacie PDF ]

", to jeszcze nie racja, żebyśmy wszyscy mieli być wyrzuceni. Co do mnie, to utrzymuję stanowczo, że
Kostriulew miał zupełną słuszność. W nauce historii chodzi o prawdę, o prawdę i jeszcze raz o prawdę.
Należy mieć jakieś zdanie. Albo się je ma, i w takim razie nie można bronić polsko - jezuickich
morderczyń nieprawych dzieci, albo się jest trąbą klechów...
- A naturalnie! - zawtórowano ze wszech stron. Tymczasem z kancelarii przytykającej do klasy siódmej
słychać było gwar, nad którym unosił się ciągle ostry głos Waleckiego. Przez korytarz raz w raz biegali
pomocnicy gospodarzy klasowych. Inspektor nie zjawiał się na lekcję logiki, która właśnie przypadała w
klasie siódmej. Po upływie kilkudziesięciu minut od wyprowadzenia Waleckiego ujrzano przez drzwi
oszklone kapelusz i fizjonomię jego matki, biegnącej kłusem w asystencji pana Mieszoczkina. Twarz tej
pani była blada śmiertelnie, oczy wytrzeszczone, a nozdrza drgały zupełnie jak u syna.
- Mówię, że to jest świństwo, pomnożone przez łajdactwo! - mruknął znowu kolega "Pieprzojad ",
szczypiąc do góry wąsiki i rozczesując czuprynę grzebieniem.
Za ścianą gwar wzmagał się coraz bardziej, stawał się zgiełkliwy jak wściekła kłótnia, czasami znowu
nacichał zupełnie. W pewnej chwili dał się słyszeć krzyk Waleckiego, spazmatyczny, rozpaczliwy...
Uczniowie rzucili się do drzwi, postawali na ławkach, wspięli się na palce i wyjrzeli na korytarz przez
szybki we drzwiach. Zobaczyli wkrótce Waleckiego w otoczeniu trzech stróżów i pana Pazura, którzy go
nieśli w powietrzu. "Figa "rwał się i siepał w rękach jak lis złapany w żelaza. W pobliżu kancelarii stała
jego matka. Twarz jej nic nie wyrażała, tylko wargi chwilami odymały się w szczególny sposób i lewa
powieka dygotała. Gdy "Figę " wwalono we drzwi izby zwanej "zapasową ", pani Wałecka zwróciła się
szybko ku wyjściu. Szła przy samej ścianie i coś mamrotała do siebie... Wkrótce przyszedł do klasy
Rutecki, skazany na długą kozę, z wieścią, że mały za zgodą matki, a w zamian za wypędzenie z
"wilczym biletem " - dostanie rózgi...
83
W połowie następnej lekcji, którą odbywał wiecznie spokojny matematyk, drzwi się uchyliły i pan
Majewski wpuścił do sali Waleckiego. Nieszczęsny buntownik miał twarz tak nabiegłą krwią, że wydawała
się prawie czarną. Dolna warga była wysunięta jak u matki, białe zęby dolnej szczęki nakrywały wargę
górną, oczy cofnęły się i skryły pod boleśnie zsuniętymi brwiami. Szedł do swego miejsca z wolna, jakby
omackiem. Gdy je miał już zająć, w przeciągu jednego momentu wejrzał na Borowicza. Marcin wtedy
zadrżał, było to bowiem spojrzenie straszliwe.
15
Na początku trzeciego kwartału, po przyjezdzie ze świąt Bożego Narodzenia, uczniowie klasy siódmej
zastali nowego kolegę. Był nim Bernard Sieger, wydalony z tejże klasy któregoś gimnazjum w
Warszawie. Nikt z klerykowian nie miał wiadomości autentycznych, za co właściwie Sieger był ze stolicy
raz na zawsze wypędzony a do Klerykowa przyjęty. Chodziły tylko niezdecydowane pogłoski, że to
"ptaszek ". Z czasem dopiero jeden z ósmoklasistów, któremu zdarzyło się być podczas świąt w
Warszawie, oświetlił nieco sprawę, rozgłaszając, że tajemniczy przybysz wyrzucony został za
niebłagonadiożnost '. Do Klerykowa, według tejże relacji, udało mu się wstąpić za specjalnym
zezwoleniem kuratora okręgu naukowego, który znowu miał dać takie zezwolenie dzięki wstawiennictwu
jednej ze znakomitych figur wielkiego świata.
W nowej szkole Sieger natychmiast otoczony został szczególniejszą opieką. Mieszkał sam jeden u pana
Kostriulewa i poza murami szkoły nie miał prawa st ykać się z kolegami. W gimnazjum pilnowano go
również w sposób nie zostawiający nic do życzenia. Codziennie ktoś upoważniony, a więc pan Majewski,
inspektor, dyrektor, Mieszoczkin - rewidował jego tornister, wszyscy udzielali mu admonicyj surowszych
niż innym, a do wydawania lekcyj powoływano go bez ustanku. Bernard Sieger miał lat ośmnaście,
dziewiętnaście, był wzrostu średniego, krępy, nieco ospowaty. Rysy twarzy miał wyraziste, nos duży,
oczy barwy nieokreślonej jak woda. Oczy te patrzały spokojnie, ale ze szczególną uwagą. Sieger nigdy
nie zdradzał strachu lub złości, gdy go niepokojono, gdy mu rozkazującym tonem czegoś "surowo
zabraniano ". Na twarzy jego malował się stale pewien wyraz, który można by chyba ochrzcić imieniem -
uprzejmej drwiny.
Głowacze klasy siódmej już po kilku lekcjach spostrzegli, że Sieger wszystko "kapuje ", Robił przykłady
matematyczne niezbyt lotnie, ale bystro, tłumaczył Disputationes Tusculanae Cycerona powoli, ale
samoistnie, pisał ćwiczenia literackie i "logiczne "na cztery - słowem, był to dobry uczeń.
Buckle 'iści z krótkiego dyskursu przed nabożeństwem w pewien dzień galowy, kiedy pilnowacze zajęci
byli malcami i nie przeszkadzali rozmawiać, dowiedzieli się, że nowy nie tylko czytał Buckle 'a i Drapera,
ale posłyszeli z ust jego pytania o dzieła, jakich ani oko klerykowskie nie widziało, ani ucho nie słyszało.
Sieger żył całkiem samotnie. Wprost z klasy szedł do mieszkania. Na spacer, na łyżwy, po sprawunki -
tylko z cerberem Kostriulewem.
Autochtonowie klasy siódmej obserwowali go z uwagą, ciekawością, a nie bez odrobiny niechęci i zawiści.
Już to samo, że Sieger przybył z Warszawy, gniewało wszystkich, którzy za obrębem Klerykowa nic nie
znali. Uprzejmą grzeczność jego poczytywano za wyniosłość i arystokratyzm, ironiczne milczenie, gdy
uczeni slawiści roztaczali w czasie pauz swe wiadomości - za nieuctwo w tym kierunku wiedzy
człowieczej. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl