[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wybuchu, kiedy same kamienie zmieniły się w popiół od straszliwego żaru. Katapulty i
maszyny oblężnicze stawały w płomieniach i zmieniały się w zwęglone sterty, a naczynia z
oliwą eksplodowały jak gigantyczne kule ognia. Wyjące tłumy uciekały w popłochu. Do tej
pory tylko w połowie wierzono opowieściom przerażonych niedobitków poprzedniej bitwy.
Teraz straszne wytwory nieludzkiej nauki wynurzyły się z głębin oceanu - obracając się
przeciwko rasie, która miała śmiałość nazwać się panami Ziemi.
W odpowiedzi miasto zasypało ich strzałami i różnymi pociskami. Grozny deszcz
nieszkodliwie odbijał się od metalowych kadłubów lub spadał pomiędzy zbliżające się statki
wojenne z większym skutkiem. Lecz w miarę jak strugi niszczycielskiej energii rozcinały
mury miasta, nieprzyjacielski ogień przycichł, a wreszcie zupełnie ustał. Znad murów
wznosiły się słupy czarnego, cuchnącego dymu. Wrzeszczące postacie chwiały się na murach
i spadały, ciągnąc za sobą smugi płomieni.
Wtedy Scylredi obrócili swój ogień na bramy miasta. Z głuchym grzmotem żelazna
brama wybuchła rozrzucając stopione kawałki metalu i żużlu - zostawiając zieloną dziurę w
popękanych murach. Serce Thovnosten było strzeżone już tylko przez sterty płonących belek
i gruzu.
Odwracając się od dymiących murów, łodzie podwodne skierowały salwę
oślepiających wybuchów energii na czekające okręty. Statki naładowane łatwo palnymi
materiałami eksplodowały wśród szeregów okrętów wojennych.
Reszta cesarskiej floty ginęła pod morderczym ostrzałem. Potem, tak nagle, jak się
zaczął, ogień zamarł i łodzie podwodne znikły pod powierzchnią morza. W czasie krótszym
niż oszczędny posiłek ich straszliwy atak unicestwił obronę Thovnosten.
- W porzÄ…dku! Chodzmy tam, zanim siÄ™ pozbierajÄ…! - krzyknÄ…Å‚ Kane - i flota
buntowników wpłynęła do portu.
Kilku kapitanów było nieostrożnych i rozbiło swoje okręty o ukryte przeszkody, ale
większa część weszła do przystani nietknięta i rzuciła się do ataku na to, co zostało z
cesarskiej floty. Statek zderzył się ze statkiem, a cesarscy żołnierze szaleńczo zaatakowali
buntowników.
Wiedzieli, że są bez szans i walczyli jak rozwścieczone demony, chcąc zabrać ze sobą
jak najwięcej dusz w wieczną noc.
Rybackie łodzie napełnione łatwo palnymi materiałami podpalono i pchnięto między
szeregi najezdzców. W takim tłoku precyzyjne manewrowanie było niemożliwe, więc łodzie
zderzyły się z kilkoma okrętami, zalewając je ogniem. W toku bitwy na walczące okręty
zaczął się sypać najpierw słaby, a potem coraz śmielszy deszcz strzał i innych pocisków.
Niedobitki obrońców szybko wróciły na dymiące mury.
Opór jednak nie zdał się na wiele. Miasto było przygotowane na obronę przed
zwykłym wrogiem, podczas gdy wszystko zostało zdruzgotane przez nieludzkie siły. Flota
buntowników parła naprzód bezlitośnie i chociaż straciła kilka statków, obrońcy zostali
zmuszeni do cofnięcia się. Ostatnie okręty imperialne, których pokłady roiły się od
rebelianckich żołnierzy, zostały zdobyte. Cesarskie wojska były bezradne, musiały ustąpić
sile hord Kane'a, chcących przenieść bój w głąb miasta. Na rozkaz Kane'a siły buntowników
podzieliły się na trzy części. Każda miała wkroczyć do miasta przez inny wyłom w murach,
aby odciąć przegrupowujących się obrońców od siebie i uniemożliwić Thovnozjanom
rzucenie swoich wszystkich pozostałych sił na jeden front.
Osłaniając się tarczą, w której utkwiło kilka strzał, Kane wyskoczył na brzeg i
przepychał się do płonących ruin głównej bramy. Jego ludzie kręcili się wokół dymiących
gruzów - na moment tylko zatrzymani, gdy Thovnozjanie skupili swe rozproszone siły, by
bronić strzaskanej bramy. %7łołnierze powitali okrzykami Kane'a, kiedy dołączył do nich, i
pewnie podążali za nim do boju, który zaciekle toczył się wokół wyrwy w murze.
Kane przebijał się przez obrońców jak demon śmierci - odrzucał ich na boki
potężnymi uderzeniami. Do tak ciężkiej walki Kane wybrał topór o krótszym drzewcu.
Wymachując tą grozną bronią trzymaną w mocarnej lewej ręce, Kane rozcinał wrogów tak, że
za każdym ciosem tryskała krew, wybebeszały się wnętrzności, padały ucięte kończyny. Za
toporem, którym władał jak maczugą, sztylet, trzymany w prawej ręce, błyskał jak ząb węża.
Nie zważając na strzały zasypujące walczących, Kane odrzucił tarczę, ufając, że jego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl