[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mowicie szybko. Zwłaszcza przez cień.
 Myślisz, że damy jeszcze radę go zgubić?
 Przekonamy się  stwierdziłem.  Już niedługo.
Cmoknąłem na konie i potrząsnąłem lejcami. Wjechaliśmy na wierzchołek
i uderzył w nas lodowaty wicher. Droga biegła poziomo, a z lewej strony zaciem-
nił niebo cień wielkiego głazu. Minęliśmy go, lecz mrok pozostał i kryształki
drobnego śniegu kłuły nam twarze i dłonie.
Kilka chwil pózniej znów zjeżdżaliśmy w dół, a płatki śniegu przekształciły
się w oślepiającą zawieję. Wiatr gwizdał w uszach; wóz trzeszczał i ześlizgiwał
się. Szybko wyrównałem drogę. Dookoła potworzyły się zaspy, a szlak był biały.
Oddechy skraplały się w parę; lód lśnił na drzewach i skałach.
112
Ruch i chwilowa dezorientacja zmysłów. Nie do uniknięcia. . . Pędziliśmy da-
lej, a wiatr zawodził, uderzał i gryzł. Zaspy pokrywały szlak.
Minęliśmy zakręt i wynurzyliśmy się z burzy. Zwiat był ciągle pokryty lodem,
z rzadka opadał śniegowy płatek, lecz słońce uwolniło się z chmur i zalało ziemię
światłem. Znowu zjechaliśmy w dół. . .
. . . Poprzez mgłę, by wynurzyć się na nagim i bezśnieżnym skalnym pustko-
wiu. . .
. . . Gdzie skręciliśmy w prawo, odzyskaliśmy słońce i podążaliśmy krętym
szlakiem wijącym się po równinie pomiędzy wysokimi, bezkształtnymi stosami
błękitnoszarego kamienia. . .
. . . Za którymi, daleko po prawej, biegła wraz z nami czarna droga.
Oblewały nas fale gorąca. Ziemia parowała. Bąble gazu pękały we wrzącej
mazi wypełniającej kratery, a ich wyziewy unosiły się w wilgotnym powietrzu.
Płytkie kałuże wyglądały jak rozrzucana garść nowych brązowych monet.
Konie ruszyły jak oszalałe, kiedy wzdłuż szlaku zaczęły wybuchać gejzery.
O włos od nas wrząca woda zalewała drogę parującymi strugami. Niebo było
jak mosiądz, słońce jak przegniłe jabłko, a wiatr jak zdyszany pies z cuchnącym
oddechem.
Ziemia zadrżała. W dali, z lewej strony, góra cisnęła w niebo swój wierzchołek
i rzuciła za nim płomienie. Biły w nas fale wstrząsów i huki, od których pękały
bębenki w uszach. Wóz kołysał się i podskakiwał. Grunt dygotał i wicher walił
z siłą huraganu, a my pędziliśmy w stronę szeregu wzgórz o czarnych szczytach.
Drogę pozostawiliśmy, gdy skręciła w niepożądanym kierunku, i podskakując,
trzęsąc się ruszyliśmy przez nagą równinę.
Wzgórza wirowały we wzburzonym powietrzu.
Obejrzałem się, czując dłoń Ganelona na ramieniu. Krzyczał coś, lecz nie sły-
szałem ani słowa. Potem wyciągnął rękę do tyłu. Podążyłem wzrokiem za jego
gestem, lecz nie zobaczyłem nic, czego bym nie oczekiwał. Szalał wicher, wiro-
wał kurz, jakieś śmieci i popioły. Wzruszyłem ramionami i skupiłem uwagę na
wzgórzach.
Ciemność pojawiła się u podstawy najbliższego. Skierowałem się ku niej.
Grunt znów się pochylił, a ciemność rozrastała się przede mną, póki nie stała
się rozległą bramą jaskini, ukrytą za zasłoną pyłu i piasku.
Strzeliłem z bata. Galopem przebyliśmy ostatnie pół kilometra i wjechali-
śmy do wnętrza. Natychmiast zacząłem hamować konie. Pozwoliłem im odpocząć
w niespiesznym kłusie.
Zjeżdżaliśmy coraz niżej. Skręciliśmy i znalezliśmy się w obszernej, wyso-
ko sklepionej grocie, światło przeciekało do wnętrza przez otwory w odległym
stropie, malowało na stalaktytach jasne plamki i padało na rozedrgane zielone
sadzawki. Grunt się kołysał, a mój słuch zaczął chyba wracać do normy, gdyż
zobaczyłem, jak kruszy się masywny stalagmit, i usłyszałem delikatny stuk jego
113
upadku.
Przejechaliśmy nad czarnodenną otchłanią po moście, który był chyba z wa-
pienia, bo rozsypał się za nami i znikł. Z góry spadały kawałki skały, a czasem
także większe głazy. W zakątkach i szczelinach lśniły plamy zielonego i czer-
wonego próchna, skrzyły się żyły minerałów, wielkie kryształy i płaskie kwiaty
białego kamienia dodawały temu wilgotnemu miejscu posępnego piękna. Toczy-
liśmy się przez jaskinie niby bańki i jechaliśmy z biegiem spienionego potoku,
póki nie zniknął w czarnej dziurze.
Długa, spiralna galeria raz jeszcze poprowadziła nas w górę. Usłyszałem cichy
głos Ganelona, odbijający się echem:
 Zdawało mi się, że zauważyłem jakiś ruch. . . to mógł być jezdziec. . . na
szczycie. . . tylko chwilÄ™. . . za nami.
Przedostaliśmy się do odrobinę jaśniejszej komory.
 Jeśli to był Benedykt, to trudno mu będzie jechać za nami  krzyknąłem.
Dobiegło nas drżenie i stłumiony huk, kiedy coraz więcej skał waliło się z tyło.
Jechaliśmy dalej, naprzód i w górę, aż w sklepieniu zaczęły pojawiać się otwory,
ustępujące miejsca łatom czystego błękitnego nieba. Stuk końskich kopyt i skrzy-
pienie wozu nabrały z wolna normalnej głośności. Słyszeliśmy także echo. Drga- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl