[ Pobierz całość w formacie PDF ]

w którym dymił sos z mięsem i owocami, trzy rzeczne ryby, tłuste i długie, pieczone w
całości, z rozciętymi brzuchami pokrytymi małymi, kwaśnymi ziarenkami, które Mała
znajdowała w lesie, liczne leśne indyki obsypane tajemniczymi ziołami i naturalnie
morze Chateau-Monbrisac 1976; potrzeba było całej tej kolacji, śmiechów moich
towarzyszy i kilku szklanek wina, bym zdołał otrząsnąć się nieco ze smutku.
Tatave, przyklejony do brzegu stołu, nad którym błyszczały jego wielkie okrągłe oczy,
opychał się bez opamiętania wszystkim, co pojawiło się w zasięgu jego rąk. Paulo dużo
pił, jeszcze więcej krzyczał i opowiadał nie kończące się kawały, których zakończenia
pod wpływem wina nie pamiętał. Montaignes śmiał się mimo wszystko. Jemu też było
wesoło i zaśmiewał się z byle czego.
Małe Ludziki dostały swoją część uczty i pożarły ją siedząc w kucki na ziemi,
naprzeciwko siebie. Po posiłku ojciec wyciągnął długą drewnianą rurkę i wielkie
zawiniątko trawki. W jeden z otworów wciskał jej imponujące ilości. Jego syn zapalał i
pociągał, wciągając w płuca cały dym. Wszyscy czekali, że w pewnej chwili dym
zacznie mu lecieć uszami.
Błyskawicznie obaj pogrążyli się w stan głębokiego oszołomienia. Ich małe oczka stały
się mikroskopijne, dwa małe czarne groszki w krwistoczerwonej otoczce. Szczebiotali
nadal na jedną nutę, "puiii... puiii... puiiii...", i zaśmiewali się waląc po udach i kołysząc
w miejscu.
Montaignes usiadł koło nich, jakby bez powodu, i zaczął im prawić uprzejmości. Zmiali
się i poczęstowali go trawką, podając mu wielki shilom. W ten sposób, zamiast cygar do
kawy, wypaliliśmy sporo gorzkiej i wonnej trawki, dobrze wysuszonej, oczyszczonej i
bardzo mocnej. Szybko poczułem się całkowicie odprężony i wreszcie stałem się
bardziej towarzyski.
Paulo majaczył, naćpany Montaignes, ze wzrokiem utkwionym w suficie i jedną półkulą
mózgową pogrążoną w marzeniach, posługiwał się drugą, by odpowiadać "tak", "na
pewno" i "aha?", co sprawiało wrażenie, że uczestniczy w rozmowie. . .
- Ty, jako naukowiec, powiesz mi, że to żaden dowód... Znalezliśmy dwa trupy. Nie
jednego: dwa! Dwa dorosłe, i w dodatku stare...!
- Na pewno...
- To znaczy, że były to stare słonie, które poszły umierać. I że umarły w drodze. W
drodze na cmentarzysko słoni!
Zapewne popełniłem tę niezręczność, ze się uśmiechnąłem, bo Paulo natychmiast
odwrócił się do mnie z oskarżycielsko wyciągniętym palcem wskazującym.
- Tak, proszę pana! Wiem, co mówię! No w końcu do jasnej cholery! Przecież te stare
skurwiele gdzieś muszą umierać! Nigdy nie znajduje się trupów! A tu aż dwa! Dwa,
może to nie jest statystyka?
***
Siedzące w swoim kącie Małe Ludziki zaczęły podśpiewywać. Czarny, jak tylko siedzi i
nie ma nic do roboty, zaczyna śpiewać. Syn powoli uderzał w kawałek drewna. Bez
końca wyśpiewywali prostą melodyjkę na dwa głosy, o wysokiej i miękkiej zarazem
tonacji; choć dobiegała z odległości zaledwie dwóch metrów, wydawało się, że płynie z
daleka, z pogrążonego w ciemnościach lasu.
Mentaignes skorzystał z nieuwagi Paula, by zamknąć oczy i zastygnąć z uśmiechem
szczęścia na ustach. Stary udowadniał mi matematycznie, że się myliłem, coraz to
dolewając sobie potężną dawkę wina. Tatave zasnął kamiennym snem na jakiejś
skrzynce, z pośladkami w górze i głową na ziemi. Bebe, ogarnięty wilczym apetytem,
dobierał się kolejno do wszystkich resztek.
Po sprzątaniu Mała przyszła wziąć udział w naszym wieczorku. Wślizgnęła się pod
moskitierę, odświętnie ubrana, pełna wdzięku i dziecięcej radości. Siedząc koło mnie
przyglądała mi się, z głową wzruszająco złożoną w kielichu obu dłoni, z nieznacznym
uśmiechem i wyrazem szczęścia w wielkich czarnych oczach, wpatrzonych w moje.
Usiłowałem uciec, patrzeć gdzie indziej, zażenowany bezwstydną szczerością jej
spojrzenia. Ale za każdym razem musiałem do niej powracać. Miała na sobie nową
turkusową spódnicę i szeroką plastikową bransoletę w odpowiednim kolorze. Zaczesała
włosy do tyłu tak, że tworzyły grzywę jak u lwa. Pożyczyła sobie jedną z moich
dżinsowych koszul, o wiele na nią za dużą, i podwinęła wysoko rękawy. Głęboki dekolt,
tuż przede mną, ukazujący nasadę jej pięknych jasnych piersi, doprowadzał mnie do
szaleństwa. Tyle razy widywałem ją nagą albo z piersiami na wierzchu. Po raz pierwszy
czułem, że jej pragnę, że mnie pociąga.
Elias - myślałem sobie. - Co ty wyprawiasz? Jesteś chory? Chorujesz na to, że jest piękna
- odpowiadałem sobie.
Tego wieczoru Mała weszła w moje życie. Nie mogłem zasnąć. Noc była gorąca,
wypełniona odgłosami owadów i wilgocią. Ciemności panowały całkowite, bez księżyca,
było czarno i ciężko.
Paulo chrapał jak mechaniczna piła.
Pociłem się pod swoją moskitierą, wiercąc się i przewracając z boku na bok na wąskim
łóżku, które boleściwie trzeszczało pod moim ciężarem. Daleko odrzuciłem koc i nie
byłem nawet w stanie leżeć bez ruchu, zbyt zdenerwowany, wstrząsany zadziwiająco
silnymi emocjami za każdym razem, kiedy o niej pomyślałem, i o tej chwili, kiedy na
mnie patrzyła. Jej delikatna twarz, szeroki uśmiech, doskonała linia dłoni, na których
opierała podbródek... a zwłaszcza tyle uczucia w tych głębokich, czarnych oczach...
Wspomnienie to nie dawało mi spokoju. Stale je przywoływałem, nie potrafiąc już w
końcu zobaczyć w myślach dokładnych rysów jej twarzy, raczej coś zamazanego,
bezkształtnego, co doprowadzało mnie do rozpaczy.
Przez krótkie, ulotne chwile moje myśli błądziły w okolicy jej legowiska, pod małą
moskitierą, kilka metrów od naszej, tuż obok mnie. Zapewne jej także było gorąco. I [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • glaz.keep.pl